28.10.2013

Z życia wzięte

Jestem dziś u okulisty i mam przeczytać na głos, co widzę na podświetlonej tablicy. Bez zająknięcia zaczynam: zero, siedem, trzy.. Na co lekarka mi przerywa i mówi:
- Proszę pani, ale tam są litery.

Udanego tygodnia :-)



 źródło: Pinterest

26.10.2013

Kramik

Całkiem niedawno mój dom zyskał nowego lokatora. Jest nim stary kredens, o którym marzyłam od dłuższego czasu. Szukałam go na targowiskach i w sieci, aż w końcu trafiłam na niego na internetowej aukcji. Przez kilka miesięcy go obserwowałam i po cichu liczyłam na to, że nikt mnie nie ubiegnie. Udało się. Ponad stuletni kredens zamieszkał u nas trzy tygodnie temu i mam wrażenie, że jest z nami od zawsze. Cieszyłam się jak dziecko, gdy wkładałam do niego moje kolorowe skarby - czajniczki, ceramiczne foremki, pastelowe pudełka. Od koleżanki dostałam stare koronki i karafkę (jeszcze raz dziękuję :-)), które dopełniły całości. Dziś jednak nie pokażę Wam tradycyjnej odsłony kredensu, ponieważ popuściłam wodze fantazji i spełniłam jeszcze jedno ze swoich pragnień. W chwilach słabości marzy mi się cudny mały kramik. Marzę o tym, że nie otaczają mnie już szklane ściany, a piękne przedmioty, i że ludzie chcą do mojego kramu zaglądać, a ja mam czas na to, by z nimi porozmawiać. Marzy mi się po prostu alternatywna rzeczywistość. I dziś postanowiłam ją choć na chwilę stworzyć. Nie będę ukrywać, że inspiracją do działania była dla mnie krótka wymiana ważnych maili z Syl - jeszcze raz pięknie Ci dziękuję! Pozbierałam swoje ulubione przedmioty rozsiane po całym mieszkaniu i kadry ułożyły się same. Przyznam, że nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że mam tych ozdobników aż tyle i że tak zgrabnie się wspólnie komponują. Przedpołudnie upłynęło mi zatem twórczo i bardzo przyjemnie, tylko żal było sprzątać :-)
Zapraszam w moje skromne progi. Będzie dużo oglądania :-)



























25.10.2013

Już nic nie powinno mnie zdziwić. Dziś zupełnie niespodziewanie otworzyły się przede mną drzwi do świata wysokich obcasów. A przyznam bez bicia, że od zawsze, ale to absolutnie od zawsze byłam przekonana, że buty na obcasie nie są dla mnie. Powodów było całe mnóstwo: a to, że jest mi niewygodnie, i że jestem wysoka i bez tego (176cm), to że w płaskich chodzi się zdrowiej, szybciej i bezpieczniej, że skoro do tej pory nie nosiłam, to po co to zmieniać.. można by tak wymieniać bez końca.
Kilka lat temu coś zaczęło we mnie pękać i za pierwszą korporacyjną pensję kupiłam sobie ciemnoczerwone maleństwa (o ile przy rozmiarze 40 można tak mówić :-)) na wysokim słupku. Zakładam je od wielkiego dzwonu i szczerze powiedziawszy, do tej pory czułam się w nich raczej przebrana. Piękne cieniutkie szpilki założyłam do ślubu. Nie wiem, jak były wykonane, ale chodziło mi się w nich jak w trampkach. A może to szczęście mnie unosiło? :-) w każdym razie na tym moja przygoda z kobiecymi butami się skończyła.
Aż tu nagle wczoraj szef zapowiedział, że na dzisiejszym spotkaniu z bardzo ważnym klientem obowiązuje strój formalny. 10 w skali 1 do 10. I cóż miałam założyć do mojej ołówkowej spódnicy - baleriny z kokardą? Pojechałam więc do sklepu, wyłowiłam klasyczne czarne szpilki, upewniłam się, że się w nich nie pozabijam i ruszyłam rano do biura. I wiecie co? Czułam, że dodały mi sił i pewności siebie. To nic, że miałam grubo ponad metr osiemdziesiąt. Tak długo, jak nie przewyższam mojego męża (nawet, gdy go nie ma w pobliżu), czuję się komfortowo. Nóg nie połamałam, ze schodów nie spadłam, co więcej, w tej całej euforii wsiadłam tak za kierownicę i cała i zdrowa wróciłam do domu.
A dlaczego tutaj o tym piszę? Bo ostatnio moje życie obfituje w miłe niespodzianki. Rzeczy, które wcześniej wydawały mi się niemożliwe, nagle stają się częścią mojego świata. Mam wrażenie, że wszelkie bariery istnieją tylko w mojej głowie i tylko ode mnie zależy, jak długo pozwolę im trwać. Zatem limit 5-centymetrowych obcasów może się bujać. A ja zaczynam marzyć o tych ślicznotkach:












 źródło: Pinterest

24.10.2013

Kraków ma dla mnie magiczną moc. Zawsze mnie przyciągał, a teraz sentyment do miasta jako takiego przeplata się z wiązanką najczulszych wspomnień. Do Krakowa uciekałam już w dzieciństwie, pokochałam go za lśniący bruk, baśniowe dorożki i tłum gołębi na rynku. Nieco później zaczęłam jeździć tam na wakacje, razem z przyjaciółką z dziecinnych lat zatrzymywałyśmy się u mojej prawie babci, słuchałyśmy jej opowieści, zwiedzałyśmy miasto, kawiarenki, a wieczorem zwierzałyśmy się sobie z największych sekretów. Kraków z czasów mojego liceum to głównie jesień i teatry. Potem przyszedł czas na studia i wreszcie magię tego miasta na wyciągnięcie ręki.
Jedną z moich ulubionych rozrywek w dzieciństwie było zaglądanie w rozświetlone okna domów, bloków i kamienic. Po latach zamiłowanie do tego obudziło się we mnie ze zdwojoną siłą - właśnie w Krakowie. Przemierzyłam tysiące kilometrów ulicami tego miasta i zawsze z taką samą ciekawością zaglądałam w okna jego mieszkańców. Interesowało mnie to z dwóch powodów - po pierwsze - lubiłam podglądać, jak żyją zwykli dorośli ludzie i jednocześnie marzyć o tym, że i mnie taka zwykła niezwykła codzienność czeka. Po drugie - od zawsze fascynowały mnie prawdziwe wnętrza, domy zwykłych ludzi, zarówno domy z historią, jak i te ubrane w przeciętne meblościanki. Miałam też to szczęście, że przez jakiś czas udzielałam korepetycji w domach uczniów. Wprost przepadałam za zajęciami na Kazimierzu! Wchodziłam do mieszkania i czułam, że przy stole oprócz ucznia i mnie siedzi kilka pokoleń wstecz. Ciężkie zasłony, rzeźbione szafy, wzorzyste dywany, cieniutka, już poobijana porcelana - wszystko to było przykryte delikatną pajęczyną wspomnień.
Cudaczne miejsca odwiedzałam też w poszukiwaniu stancji. Podczas studiów miałam kilkanaście różnych adresów, więc samych pokoi, które zwiedzałam w poszukiwaniu tego naj, było chyba setki. Widziałam piękne piece kaflowe, misternie wykonane antresole, czarne kocury, długie babcine włosy, ołtarzyki, sztuczne kwiaty, łazienki urządzone w kuchni, za zasłonką.. wiele z tych miejsc nie nadawało się do zamieszkania, ale klimat w nich panujący był niezapomniany. Wiele bym dała za to, by jeszcze raz móc odwiedzić te kamienice, pozwiedzać mieszkania, rzucić okiem na kawałek świata zamknięty na klucz na Kazimierzu.
Bardzo chciałam być takim podglądaczem w miniony weekend. Niemal w każdą rocznicę ślubu jeździmy ze Stasiem do Krakowa. Niemal zawsze jest wymarzona pogoda i niemal zawsze jest tak romantycznie, że aż zęby bolą :-) Tym razem jednak dopadł mnie paskudny wirus, który udowodnił, że jesteśmy ze sobą nie tylko na dobre, ale też na złe. Romantyzm rozwiał w pył, podglądania żadnego nie było, zdjęć też zbyt wiele nie ma. Co się udało? Śniadanie w eleganckim hotelu, podczas którego wcinałam sucharki, krótki spacer wśród złotych liści, wyprawa na starocie przy Grzegórzeckiej (choć ta akurat miejscami była przygnębiająca) i powrót do naszej ukochanej Lanckorony. Kilka ważnych rozmów, jedna istotna decyzja i czas spędzony na nicnierobieniu. Kraków po raz kolejny udowodnił, że jest piękny w każdym wydaniu. 
A Wy macie swoje magiczne miejsca?









20.10.2013

Dziś taki post na szybko - mała inspiracja. Kilka dni temu w Westwing pojawiła się kampania przedstawiająca znaczki pocztowe w rozmiarze XXL.
 
 
 źródło: Westwing.pl

To motyw, który bardzo mi się podoba. Ba! Od dawna mam go u siebie w domu. I dodatkowo cieszy mnie sama myśl o tym, że udało mi się go zrealizować taniej, niż wyszłoby to za pośrednictwem wspomnianego sklepu.
Znaczki na ścianie po raz pierwszy spotkałam kilka lat temu w uroczej kawiarnio-galerii Arka w Lanckoronie (dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą - jest to jedno z najcudowniejszych, najbardziej malowniczych i nastrojowych miasteczek w naszym kraju). Pomysł od razu do mnie przemówił i długo pałętał się w mojej głowie. Podzieliłam się nim z mężem, ten podchwycił temat i wspólnie doszliśmy do wniosku, że trzeba się udać do wujka filatelisty. Jego zbiory są doprawdy imponujące - klasery w jego gabinecie należy liczyć co najmniej w setkach. Sporo czasu spędziliśmy na poszukiwaniu interesujących nas znaczków, potem je zeskanowaliśmy, Staś stworzył kolaże, które wysłaliśmy do druku, i gotowe - powstała dekoracja do pokoju dziennego, Poszliśmy jednak za ciosem, wyjęliśmy jedyny klaser mojego męża, pochodzący z czasów jego wczesnej podstawówki, zeskanowaliśmy znaczki z motywem dziecięcym i stworzyliśmy dekorację również dla Ani. Teraz z perspektywy czasu przyznaję, że dekoracja Ankowa podoba mi się dużo bardziej niż moloch, który powstał na ścianie w salonie.
Jakość zdjęć nie powala, wiem, że światło się w ramkach odbija, ale efekt jako taki widać, więc zapraszam :-)









A tutaj oryginał, czyli lanckorońska Arka.. Zdjęcia zrobione telefonem podczas dzisiejszej rocznicowo-romantycznej kawy (o tym innym razem :-).