19.02.2014

Walentynki po śląsku

Śmiało można powiedzieć, że Katowice nie cieszą się najlepszą opinią wśród Polaków i mało kto posądza je o jakiekolwiek walory turystyczne. Zgadza się? A prawda jest zupełnie inna. Katowice mają swój smaczek i potrafią mile zaskoczyć nawet kogoś takiego jak ja, kto od 6 lat codziennie przyjeżdża tu do pracy :-)

O Nikiszowcu słyszeliśmy już dawno temu, parę razy nawet go odwiedziliśmy, ale raz było to tylko przelotem, innym razem przy okazji jarmarku świątecznego, kiedy to gęsty tłum utrudniał zwiedzanie i łapanie klimatu.. zdecydowanie mieliśmy apetyt na więcej i postanowiliśmy zaspokoić nasz głód w walentynkowy weekend. Powracająca do zdrowia Anka wylądowała w niedzielę u dziadków, a my po śniadaniu ruszyliśmy do miasta, które do tej pory było dla nas pozbawione romantycznego wymiaru.  

Nie mam zamiaru konkurować z żadnymi przewodnikami. Powiem tylko, że Nikiszowiec to zabytkowe górnicze osiedle. Piękne. Dobrze utrzymane. Oddaje klimat dawnych lat. Ciemna cegła, czerwona farba, liczne bramy i puste podwórza. Popatrzcie sami:





Surowość dzielnicy przełamują perełki takie jak Cafe Byfyj. Niestety nie mamy szczęścia do tego miejsca. W grudniu było przepełnione, a teraz zamknięte. Zrobiłam więc tylko kilka zdjęć przez szybę. Prawda, że urocze jest to śląskie wnętrze? Zaczyna za mną chodzić taki kuchenny kredens..




Warto też zajrzeć do Zillmann Tea&Coffee, które z kolei podkreśla industrialny charakter osiedla. Przyjemne wnętrze, smakowity deser, ciekawe magazyny do poczytania - jednym słowem dobry pomysł na niedzielę.




O ile o Byfyju i Zillmannie wiedzieliśmy od dawna, o tyle zaskoczeniem był dla nas Pub i Galeria Riksza. Knajpka ta jest usytuowana za torami, w budynku należącym niegdyś do Kolei Państwowych. Ich śląskie specjały są podobno całkiem niezłe. Jako wegetarianka miałam jednak niewielki wybór i pierogów ruskich raczej nie polecam. Rikszę warto jednak odwiedzić choćby dla samego klimatu. Wnętrze to prawdziwa zbieranina gratów i staroci. Wszystko można obejrzeć, dotknąć, sfotografować i kupić. To taki bytomski targ staroci w pigułce.




Jednak zdecydowanym numerem jeden jest dla mnie Muzeum Historii Katowic. Znajduje się ono w dawnym budynku pralni i zawiera kilka ekspozycji - od malarstwa, poprzez właśnie rzeczoną pralnię, po typowe górnicze mieszkanie.  
Wizyta w dawnej pralni znów przypomniała mi pościel z dzieciństwa. Śnieżnobiałą, z koronką lub małym haftem, wykrochmaloną aż miło. Jak to możliwe, że w dzieciństwie za tym krochmalem nie przepadałam? Teraz wiele bym dała za to, by komuś chciało się taką białą pościel dla mnie prać, krochmalić i prasować. Ktoś chętny? :-)  

Chyba nikogo nie zaskoczy fakt, że wisienką na torcie było dla mnie górnicze mieszkanie. Weszłam do pierwszego pomieszczenia i od razu oczy mi się roześmiały. Te kolory! Wszędobylska emalia! Białe drewno! Zachwycamy się loftami, skandynawską bielą i romantyczną Prowansją, a jakoś nikt nie mówi o śląskich wnętrzach. Dla mnie bomba! Chyba się zainspiruję.





Na deser pokażę Wam coś jeszcze. Czy ktoś z Was podejrzewałby Katowice o ładne pocztówki? Toć to najpiękniejsze śląskie pocztówki ever:



16.02.2014

Krótki post

Nie mam dziś weny do pisania. Za mną błogi weekend i dosłownie morze wrażeń. Odkryłam dziś na nowo pewien stary świat. Wkrótce Was do niego zaproszę, ale najpierw muszę sobie wszystko uporządkować w głowie. Ktoś zgadnie, dokąd mnie nogi poniosły?



Przy okazji zamknęłam etap bezpańskich kwadratów. O nie, nie myślcie, że narzuta dla Ani skończona. Na razie udało mi się połączyć wszystkie kwadraty w pasy. 


A Wam jak minął weekend? Odkryłyście nowe miejsca lub talenty? Udanego tygodnia! 

15.02.2014

Sprawa bezy a wychowanie

Nie będę ukrywać, że kwestia Ankowego stroju, a właściwie jego bojkot, bardzo mnie poruszyły. Pojawiło się również kilka Waszych komentarzy, które skłoniły mnie do kolejnych refleksji. Stąd ten post. Nie będę się wymądrzać (choć są tacy, którzy gorąco namawiają mnie do napisania poradnika ;-). Napiszę po prostu, jak to u nas jest. I zaznaczam, że nie zawsze udaje nam się trzymać naszych zasad. Są chwile, kiedy chcemy uciec na drugi koniec świata, kiedy nie mamy pojęcia, jak okiełznać Anię, kiedy jesteśmy rodzicielstwem zmęczeni. Zdarza się, że Ania płacze, a my nie wiemy, o co chodzi. Zdarzyło się nam pójść na dywanik do przedszkola. 


1. Po pierwsze - szacunek.
Od początku Ankowego istnienia staraliśmy się traktować ją z należytym szacunkiem. Do tego stopnia, że przed narodzinami nie chcieliśmy wiedzieć, czy jest chłopcem, czy dziewczynką. Swoim jestestwem Ania miała zmienić/umilić/nieco utrudnić nasze życie i to niezależnie od płci. Oczywiście zależało nam też tutaj na elemencie zaskoczenia - kto nie lubi niespodzianek? :-) Ale przede wszystkim chodziło o to, by na dzień dobry nie obarczać jej naszymi oczekiwaniami, pastelowymi ścianami, różowymi śpioszkami. Miała przyjść na świat taka, jaka jest i już. 

Obiema rękami podpisuję się pod stwierdzeniem, że "nie ma dzieci, są ludzie". Anka to dla nas przede wszystkim człowiek w bardzo młodym wieku, a nie dziecko. Dlatego od samego początku jasno mówiliśmy jej, czego od niej oczekujemy oraz co i dlaczego będzie się zaraz działo. Począwszy od karmienia czy zmieniania pieluchy, po wyjazd na wakacje. Gdy jeszcze była bardzo mała i nie potrafiła wyrazić swojego zdania, zawsze przebieraliśmy/przewijaliśmy ją na osobności. Nie mogliśmy przecież wiedzieć, czy ona życzy sobie towarzystwa osób trzecich, czy nie. Teraz, jeśli chce się kąpać na golasa z kolegą równolatkiem - nie ma problemu, potrzebujemy tylko jasnego komunikatu z jej strony, że tego chce.

2. Po drugie - szczerość i rozmowa
Odkąd Anka stała się interaktywna, dużo z nią rozmawiamy. Wcześniej dużo do niej mówiliśmy. Dbamy o to, by nie iść na skróty i by te rozmowy były szczere. Nie zawsze się to udaje, nie zawsze mamy na to czas i siły, ale nie wyłączamy jej bajek mówiąc, że komputer się zepsuł. Wyłączamy, bo ustaliliśmy, że może obejrzeć jeden odcinek przed kąpielą. Rozdeptany żuk nie jest zepsuty, tylko nie żyje. Rozumiecie, o co mi chodzi?
W pierwszym miesiącu życia Ani często musiałam jeździć z nią do katowickiego szpitala, co ozaczało mniej więcej 1,5h w samochodzie. Jeśli tylko nie spała, opowiadalam jej, co się dzieje za oknem, dlaczego zatrzymujemy się na światłach, dlaczego w mieście muszę zwolnić, a na autostradzie mogę mocniej wcisnąć pedał gazu. Nigdy jej też nie ściemniałam, że pobieranie krwi czy szczepienie nie będzie boleć. Za każdym razem słyszała ode mnie, że zaboli, ale ja przy niej będę, utulę i że zaraz boleć przestanie. Do tej pory nie mamy problemu z takimi zabiegami. Przy ostatnim pobieraniu krwi usłyszałam, że igła kłuje tak samo jak róża, kaktus i nieogolony tatuś. Bolesne ukłucie jest dla niej naturalnym elementem rzeczywistości. I to nasz osobisty sukces. 

3. Po trzecie - nie wywracamy świata do góry nogami
Nie da się ukryć, że przyjście dziecka na świat raz na zawsze odmienia nasze życie. Ale wcale nie muszą to być zmiany radykalne ani zmiany na gorsze. 
Pierwszego wieczoru po wyjściu ze szpitala umyliśmy Anię, nakarmiliśmy i położyliśmy do jej łóżka w jej własnym pokoju. Zjedliśmy kolację, obejrzeliśmy jakiś program i poszliśmy spać. Następnego dnia została sama z babcią, a my pojechaliśmy na zakupy. Często chodzimy sami do kina, wyjeżdżamy sami na weekend, pokazujemy Ani, że rodzice to nie tylko rodzice, ale przede wszystkim żona i mąż. Kiedyś Anka zobaczyła na okładce książki słynną scenę z "Przeminęło z wiatrem", gdzie Rhett trzyma w objęciach Scarlett. I stwierdziła, że to książka o rodzicach. I nawet nie potrafię opisać, jak bardzo mnie cieszy, że właśnie tak nas postrzega.
Z drugiej jednak strony nie zapominamy o tym, że teraz jesteśmy trzyosobową rodziną. Wciągamy Anię w nasze życie, chodzimy we troje na spacery, na basen, do kina. Mniej więcej raz w tygodniu spotykamy się z grupą znajomych w restauracji, nie zawsze Ania siedzi przy stole, ale za to sama składa zamówienie i uczy się naszych zachowań. Zabieramy Ankę na koniec świata (o tym zaraz), do fryzjera, do ośrodka dla osób starszych. Wszędzie tam, gdzie rozgrywa się zwykłe życie.

4. Po czwarte - konsekwencja
Nie tylko wobec Ani. Przede wszystkim wobec siebie. Nie będę Was tutaj zanudzać rozbudowanymi przykładami. Po prostu jasno mówimy Ani, czego od niej oczekujemy oraz jakie będą konsekwencje, jeśli tych oczekiwań nie spełni. Czasem faktycznie protestuje i wtedy albo jako jedyna przy stole nie je deseru, albo nie ogląda bajki, albo marznie bez rękawiczek na dworze, bo nie chciała ich założyć przed wyjściem na spacer. Konsekwencje zazwyczaj bierze na klatę. I o to nam właśnie chodzi. Poza kwestiami dotyczącymi zdrowia i bezpieczeństwa, gdzie nie ma miejsca na dyskusję oraz sytuacjami, gdzie nie ma czasu na tłumaczenie i przekonywanie (na to też mamy swój sposób, ale o tym może innym razem), pozwalamy jej zbierać różne doświadczenia i ponosić konsekwencje własnych wyborów. Ze wszelkich sił staramy się uniknąć wychowania człowieka, który bezmyślnie robi to, co mu się każe. To jej życie i jej wybory. Trzylatek ma już głowę na karku i potrafi przekonać mnie racjonalnymi argumentami. Grunt, żeby potrafiła wsłuchać się w siebie i te argumenty znaleźć.

4. Po piąte - oczekiwania
Chyba chodzi o to, by nie mieć zbyt dużych. Oczywiście, zawsze będziemy oczekiwać i wymagać od Ani szacunku wobec innych osób, kulturalnego zachowania, dotrzymywania słowa itd. To nie podlega żadnej dyskusji. 
Ale nie będę od niej oczekiwać, by zachwycała się żółtą bezą. To już kiedyś było.. no bo jak ma zachwycać, kiedy nie zachwyca? Niech mi jasno mówi, że jej się coś nie podoba. Może iść na bal bez kostiumu i już. Choć byłoby to przykre, nie postrzegałabym tego przez pryzmat własnej porażki. Natomiast porażką byłoby kombinowanie na ostatnią chwilę drugiego stroju na bal.
Pisałam niedawno o naszej miłości do Stanów. Byliśmy tam trzy razy i każda z tych wypraw była podróżą naszego życia. Dwa razy towarzyszyła nam Ania. Każda taka wyprawa poprzedzona jest miesiącami wyrzeczeń i przygotowań. Tuż przed pierwszymi urodzinami Ani polecieliśmy na kilka dni do Nowego Jorku, a potem na dwa tygodnie na Florydę. Spragnieni słońca wybraliśmy się we troje na plażę, by tam uświadomić sobie, że Ania boi się piasku (!). Możecie się dziwić, ale po kilku próbach po prostu z tej plaży zeszliśmy. Każdego dnia proponowaliśmy Ani spacery, początkowo siedziała u taty na barana lub u mnie na rękach, potem mogła siedzieć na ręczniku, pozwoliła posypywać sobie stopy piaskiem, po kilku dniach dumnie stawiała pierwsze kroki na tych ciepłych ziarenkach, a ostatniego dnia wakacji chlapała się radośnie w oceanie. Oczywiście, byliśmy nieco rozczarowani, że tego nie przewidzieliśmy i że tyle czasu zajęło Ani oswojenie się z plażą. Ale przede wszystkim uświadomiliśmy sobie, że nasze oczekiwania to jedno, a rzeczywistość - drugie. Anka tej Florydy nie potrzebowała, to była nasza potrzeba i nasze marzenie. Świat naszych marzeń, do którego ją zaprosiliśmy. A ona wzięła z z niego tyle, ile chciała. I to chyba kwintesencja tego, co chciałam w tym poście przekazać :-)

Co o tym myślicie? Pozdrawiam! :-) 

14.02.2014

Świętujecie? Bojkotujecie?

Tak czy siak, życzę Wam miłego wieczoru :-)


Macie swoje metody na świętowanie lub ignorowanie?
Ja chciałam umilić Ślubnemu poranek malunkami na lustrach. Młoda wstała pierwsza i gdy ujrzała, co się w łazience wydarzyło, szybko lustro gołymi rękami umyła. Wszak niemal od narodzin słyszała, że paćkać go nie wolno :-) Potem z łazienki skorzystała, malowniczo rozcierając czerwoną szminkę na sedesie. To się nazywa współczesny romantyzm :-) Na szczęście drugie lustro oszczędziła..


Jak widać, nie należę do nurtu buntowników. Każda okazja jest dobra, by świętować. Gdyby nie Ankowe oskrzela, pewnie byśmy dali dyla z domu i poszli w miasto. I tak sobie myślę, że pewnie miałabym na sobie to: 




Bawcie się dobrze! Ja zaraz kładę Młodą spać i idę biegać :-)

13.02.2014

Wyróżnienie x 2

W krótkim czasie spotkały mnie dwa wyróżnienia. Po pierwsze, dziś zostałam pozdrowiona przez nieznanego mi biegacza na alejce w parku, co chyba oznacza, że powszechnie mogę uchodzić za członkinię klubu biegaczy. A trzeba Wam wiedzieć, że biegam regularnie (codziennie) od minionej soboty :-) A co! Da się. Z dzieckiem, domem na głowie i pracą na pełen etat :-)
Po drugie, kilka dni temu otrzymałam wyróżnienie od Agnieszki z bloga All Shades Of Blue. Pięknie dziękuję! :-)

 
Zasady Gry:
Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie  obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.


1. Moje ulubione miejsce to...
Mój dom. Tak po prostu. A w nim kuchnia. Ale tak naprawdę to każde miejsce, w którym są moi najbliżsi. 
2. Co sprawia, że chcesz wstać rano z łóżka?
Zazwyczaj nie chcę, prawie zawsze muszę. Więc kiedy jednak nie muszę, robię, co w mojej mocy, by z niego nie wychodzić :-) Znoszę wtedy do sypialni pół domu i szydełkuję, czytam książki, przeglądam magazyny, śledzę blogi, piszę posty, rozmawiam przez telefon, jem śniadanie, wącham kwiaty, maluję paznokcie, marzę.
3. Najchętniej...
Jeszcze dziś spakowałabym siebie i moich bliskich i uskuteczniła nasz American Dream. Serio, uwielbiam Stany i chciałabym tam trochę pomieszkać.
4. Moje największe marzenie:
Mam miliony największych marzeń. Poza oczywistym, że chcę, by moja rodzina (w tym ja :-) żyła sobie długo i szczęśliwie, nie umiem żadnego wyróżnić. Marzę o podróżach, o starym drewnianym domu pod lasem, o fajnych zawodowych wyzwaniach, o tym, że kiedyś nauczę się porządnie szyć i napiszę kiedyś książkę, że dzień będę mogła rozpoczynać od filiżanki kawy na tarasie, że znikną głupie bajki dla dzieci i szowiniści.. mogłabym tak wymieniać bez końca.
5. Zapach, który kojarzy się z dzieciństwem.
Zdecydowanie dziki bez. Uwielbiam go. W miejskiej dżungli potrafię znaleźć nawet najmniejszy krzaczek.
6. Wyjątkowa potrawa?
Z czasów dzieciństwa - pierogi ruskie mojej mamy. Absolutny hit.
Z mojej własnej kuchni - focaccia. Tak prosta, a towarzyszy nam we wszystkich ważnych chwilach. Zwykła z oliwą i bazylią, w towarzystwie pomidorów i oliwek oraz lampki wina zmienia zwyczajny posiłek w coś wyjątkowego.
7. Książka, której nie można zapomnieć.
"Autostopem w świat" Kingi i Chopina. Silnie przeżywam wszystkie moje lektury, ale pamięć mam zawodną. Natomiast przygody tych dwojga zrobiły na mnie tak duże wrażenie, że często wracam do nich myślami.
8. Jaki blog najbardziej Cię inspiruje?
Ciężko wybrać jeden, są tak różnorodne, a każdy jeden lepszy. Natomiast do założenia bloga zainspirował mnie GreenCanoe.
9. Co najbardziej lubisz w swoim blogu?
Przede wszystkim to, że jest to moje prywatne miejsce w wirtualnej przestrzeni, które tworzę od podstaw i z którym mogę zrobić, co chcę. Również to, że mobilizuje mnie do działania. Że zaglądają tu miłe osoby. Że dzięki niemu mam okazję poznać inne blogi. To taka moja odskocznia od codzienności.
10. Lato czy zima? Dlaczego?
Zdecydowanie lato. Bo świeci słońce i jest ciepło. Bo można nosić zwiewne sukienki, jeść truskawki i jeździć na wakacje. Banał, ale jakże prawdziwy :-)
11. Nie mogę żyć bez...
Moich bliskich. Bez wystarczającej ilości snu. W bałaganie. W każdej innej dziedzinie mogę pójść na kompromis :-)

Zasady gry przewidują, że wyróżniony blog nominuje kolejnych 11. Przyznam jednak, że bliskie mi blogi na ogół mają albo szerokie grono fanów, albo nie mają licznika. Zatem zgarnęłam wyróżnienie, zanudziłam Was ględzeniem o sobie i przerywam łańcuszek. Zołza jestem, wiem. 

Zainteresowanych dramatyczną historią żółtej bezy informuję, że Anka kreację przywdziała i świetnie się bawiła :-) Impreza była tak udana, że dziecię wróciło do domu z wysoką gorączką i zapaleniem oskrzeli. Bardzo Wam dziękuję za wszystkie komentarze pod żółtymi postami. Zauważyłam, że kwestia estetyki oraz stylu rodzicielstwa budzi tyle emocji, że zasługuje co najmniej na osobny post, jeśli nie cały cykl :-) Ciąg dalszy na pewno nastąpi :-)

9.02.2014

Gotowa beza i twarde lądowanie

Znacie to: "Już był w ogródku, już witał się z gąską.."? Ja też, jak ten rudzielec, wybiegłam myślami za daleko. Zaprzątałam sobie głowę wyimaginowanymi problemami, a prawdziwe niebezpieczeństwo czaiło się tuż za rogiem. Chcecie wiedzieć jakie? Ano takie, że Anka ma bezę i moje godziny nad nią spędzone w głębokim poważaniu. Sukni nie ubierze i już. Nawet nie zrobiła z tego afery, w jej mniemaniu moja kreacja nie jest warta sceny i walenia pięściami w podłogę. Po prostu się skrzywiła, odmówiła i poszła spać. Zostawiła mnie wbitą w fotel. Mnie i milion moich myśli. 
Sądzicie, że się wkurzyłam? A jakże! Ale nie na Ankę, lecz na siebie. Bo co ja sobie myślałam? Że mogę wmówić trzylatce, co jest ładne, a co nie? Na co dzień nie brakuje mi rozsądku, a tu jakoś głowę straciłam i oczyma wyobraźni widziałam scenę jak z reklamy - Ankę biegnącą do mnie w białej haleczce, włos rozwiany, twarz uśmiechnięta, i te iskry w oczach na widok bajkowej kreacji. Nie ma co, twarde lądowanie. 
Zaraz potem przyszła głęboka refleksja. Nie chciałam i nie mogłam być zła na Anię, zawsze szanowaliśmy jej zdanie i dajemy jej do niego prawo. Kiedy tylko się da, dajemy jej możliwość wyboru. I nie da się ukryć, że tutaj wybór jest, Anka albo będzie żółtą księżniczką-królewną, albo nie (o nie, o kolejnym kostiumie nie ma mowy, ale dla Ani brak kostiumu pewnie też jest jakąś opcją). Konsekwencje wyboru właściwie żadne. Poza jedną, jeśli faktycznie nie będzie księżniczką, mamie będzie przykro. Tylko tyle.
Zadziwiająco wcześnie przyszło mi połknąć tą pierwszą gorzką pigułkę. Ja do niej z sercem na dłoni, a ona w tył zwrot. I pewnie nawet nie rozumie, o co mi chodzi. Takie jej prawo i ja nawet nie mogę jej truć. Pora przywyknąć do myśli, że Młoda jeszcze nie raz odrzuci moje pomysły i dobre rady. Ba! Pewnie kiedyś podważy mój styl życia i system wartości. Na rajskich wakacjach powie, że wolałaby być pod namiotem na Mazurach. Na Mazurach powie, że inny latają na Kanary. Zarzuci nam, że żyjemy jak amisze bez telewizora. Że chce mieć markowe ciuchy i zabawki, a nie jakiś tam hendmejd. Itp., itd. A któregoś dnia pewnie wyciągnie największe działo i powie, że Zuzia czy Julka mają fajniejszą mamę. 

Wracając jednak do meritum - beza po królewsku prezentuje się tak:





 A co do samej estetyki..
Wczoraj Ania poszła na zakupy z tatą. Jedyne, co mieli przynieść, to koronę na bal. Jedyna moja prośba było o to, by korona nie była różowa. I nie jest. Ma za to diodę i i futerko. Więc o czym my tu rozmawiamy? :-)



Dla chętnych będzie przepis.
Zainspirowało mnie to zdjęcie, wykorzystałam ten kurs. Moje wskazówki: najlepiej kupić tiulową taśmę, ok 10 cm szerokości - oszczędzi to Wam sporo pracy przy cięciu materiału. Mój tiul był szeroki na 50cm, więc wiem, co mówię. Do wykończenia kreacji nie potrzeba ani żywego dziecka, ani manekina. Może się za to przydać słusznej postury mąż, taki, którego obwód uda odpowiada obwodowi dziewczęcej talii. Mój ostatnio schudł, więc gdy zobaczyłam, że niemal w środku nocy stoi z tiulową spódnicą w kolanach (a właściwie w jednym), dałam mu spokój i szybko zrobiłam sobie manekina z taboretu i kilku butelek wody mineralnej.



Gorset zrobiłam na szydełku, zarówno przód jak i plecy są wydziergane na bazie kwadratu (dobrze Wam znany granny square).  Kwiatki to nic innego jak niedokończony african flower.

P.S. Jeśli Anka nie zmieni zdania, będzie albo giveaway, albo topienie Marzanny :-)

8.02.2014

Bezą być.

Czy nie być? 

Kreacja prawie gotowa. Nie powiem, prezentuje się całkiem całkiem. Ale za cholerę niepraktyczna. Nawet nie wiem, czy udało mi się dobrze odtworzyć żółtą księżniczkę z marzeń, ale już jestem bardziej niż pewna, że Młodą na schodach lub najpóźniej w toalecie szlag trafi. Nie ma innej opcji, przecież od pasa w dół będzie miała na sobie 27m tiulu. Tak, dobrze przeczytałyście, 3 rolki 0,5x9m każda. Zdurniałam do reszty, co? Ale co ja poradzę na to, że w świecie mojej córy księżniczki w małej czarnej nie występują? Ciężko pogodzić bycie mamą fajną i rozsądną jednocześnie. Dałam upust swojej i Ankowej próżności, skazując ją na bezę, w której ciężko chodzić/biegać/skakać, że o innych czynnościach nie wspomnę. Może Ance wystarczy, że będzie tylko wyglądać, a może po 10 minutach z ulgą przebierze się w dresy. 

Dół już jest. Lecę kombinować górę lżejszego kalibru. Miłej soboty!



7.02.2014

Garderobianych dylematów ciąg dalszy

Można było przewidzieć, że to się tak skończy. W miniony weekend Ania oświadczyła, że nie chce być żadnym Czerwonym Kapturkiem. Ona będzie księżniczką-królewną w długiej sukni. Żółtej. 
Co tu robić? Szczęśliwie za kapturka jeszcze się nie zabrałam, ale wizja małej kolorowej bezy boleśnie raniła moje poczucie piękna. Pukałam do wielu drzwi, szukałam różnych rozwiązań i żywiłam się nadzieją, że Ania chętnie zostanie hinduską księżniczką. Mam milion szali i apaszek w orientalne wzory, oczyma wyobraźni widziałam Młodą z błyskotką na czole (bindi, czy tak?), dzwoniącą bransoletką na kostce i misternym tatuażem na dłoniach. Zapomnij! W życiu! Anka chce być bezą i już. Idzie z prądem i co ja mogę na to poradzić? Temat niby płytki, ale wierzcie mi, spędziłam godziny na refleksjach. Bo jak tu subtelnie kształtować gust i zachęcać do oryginalności, jednocześnie nie podważając jej wyborów i nie pozbawiać poczucia własnej wartości? Ania czuje się najpiękniejsza, gdy jest obwieszona klipsami, koralami i pierścionkami Hello Kitty. Idea "mniej znaczy więcej" do niej nie przemawia. Więc choć błyszczy bazarowo, powtarzam jej, że jest piękna. Postanowiłam raz na jakiś czas podsuwać jej bardziej gustowne pomysły, ale nie będę jej namawiać. Liczę na to, że sama z tego wyrośnie, i to w poczuciu, że rodzice w pełni ją akceptują. Czas pokaże.
Wracając natomiast do kostiumu księżniczki-królewny, przyznam się, że przejrzałam ofertę w marketach i na allegro. Wyszłam z założenia, że Ania chce po prostu wyglądać jak większość koleżanek, więc dopuściłam do siebie myśl, że tym razem może nie żaden hand made, tylko gotowy produkt. O zgrozo! Powiedzcie mi, dlaczego te stroje są takie szkaradne? Szeleszcząca, błyszcząca, momentami wręcz ordynarna plastikowa tandeta. Totalne bezguście. No sorry, to jest paskudne. Dlaczego na zagranicznych stronach można znaleźć cuda, a nam funduje się badziewie? Oto, co oferuje Etsy:



A to rodzima oferta:




Nie pozostaje mi nic innego, jak uruchomić zwoje mózgowe, zakasać rękawy i wymyślić coś, co zadowoli zarówno Ankowy, jak i mój gust. Myślicie, że się uda? Bal już w najbliższy wtorek..

4.02.2014

Masz babo placek

Tęskno mi do lata. Ostatnimi czasy nawet udawało nam się oszukiwać system - już w listopadzie planowaliśmy wakacje, w marcu dawaliśmy dyla w ciepłe miejsce, wracaliśmy na końcówkę zimy i zaraz potem witaliśmy wiosnę. Z różnych względów w tym roku będzie inaczej. Jakby to było niewystarczającą męką, nieświadomie skazałam się na bardziej wyrafinowane tortury. W sobotę wybraliśmy się do znajomych na kolację ze śniadaniem. Zazwyczaj są to spotkania składkowe, gdzie każdy robi to, co mu najlepiej wychodzi, zwieńczone tradycyjnie brytyjską wyżerką o poranku. Pycha! :-) Jako że ja lepiej czuję się w deserach, postanowiłam zrobić coś na słodko, ale zupełnie nie jesienno-zimowego. Dość już tych korzennych przypraw, potrzeba mi było lekkości. Przygotowałam zatem ulubiony deser Hemingwaya. Znacie? To tarta z nadzieniem z limonek. Napiszę Wam, gdzie spotkałam się z nią po raz pierwszy, choć zdaję sobie sprawę z tego, że o tej porze roku może to być pewien nietakt. Fakty są takie, że słynną Key Lime Pie pierwszy raz w życiu zjedliśmy dwa lata temu w Key West. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Kruchy spód, cytrusowe nadzienie i słodka śmietankowa chmurka na wierzchu. Niebo w gębie. Potem jeszcze raz dorwaliśmy to cudo w Miami, ale to już nie było to samo. 
Po powrocie z wakacji starałam się odtworzyć ten smak w domu, ale z kilku względów nie było to łatwe. Przede wszystkim dlatego, że do oryginalnej tarty powinno się użyć lokalnych limonek, których nawet najlepsze Tesco w Gliwicach na oczy nie widziało. Pozostałe powody są mi nieznane - doprawdy nie wiem, dlaczego wychodziła mi ciasteczkowa breja polana żółtym kisielem. 
Aż tu nagle, w miniony piątek, postanowiłam niby od niechcenia machnąć taką tartę. Czasu miałam tyle, ile Ance zajmuje jedna bajka i kąpiel. Inspirowałam się tym przepisem, ale serce i rozum kazały go nieco zmodyfikować. I tak herbatniki ze stopionym masłem zastąpiłam najzwyklejszym kruchym ciastem, do nadzienia dodałam całe opakowanie serka mascarpone, a bitą śmietanę zrobiłam bez cukru (to już w sobotę, bezpośrednio przed podaniem). I wiecie co? Gdy tylko zanurzyłam paluch w cytrusowym garnku, poczułam, że unoszę się nad ziemią i ląduję na samym krańcu Florydy. To był ten smak! Nie kłamię, Pan Mąż potwierdza! Zatem gorąco polecam. Zdjęć artystycznych nie mam, musi Wam wystarczyć o to:




Gdybym była lepszą wersją siebie, mój produkt i zdjęcia prezentowałyby się pewnie o tak:







Zdjęcia pochodzą z mojej Pinterestowej tablicy

Dla chętnych przepis: 

Kruchy spód:
* 30 dag mąki
* łyżeczka proszku do pieczenia
* 15 dag masła
* 10 dag cukru
* 2 żółtka
* 2 łyżki gęstej śmietany

Nadzienie:
* 5 żółtek
* puszka skondensowanego mleka (moja miała ponad 500g)
* 1 łyżeczka startej skórki z limonek
* ok 1/4 szklanki świeżego soku z limonek
* ok 1/8 szklanki świeżego soku z pomarańczy
* ok 1/8 szklanki świeżego soku z cytryny

Kremowa chmurka:
500 ml śmietany kremówki (nie dodawałam żadnego cukru)

Mieszamy wszystkie składniki na kruchy spód, wyrabiamy ciasto, formujemy kulkę i na pół godziny wkładamy do lodówki.
W tym czasie ubijamy żółtka, dodajemy mleko, soki i skórkę z limonki. Na koniec dodałam mascarpone - pewnie można podać je wcześniej, ale ja długo biłam się z myślami :-)

Następnie wałkujemy ciasto, wykładamy nim formę i wsadzamy na 30 minut do piekarnika o temperaturze 180-190 stopni. Ja moje wsadziłam na 20 minut i było to trochę za krótko.
Gdy ciasto przestygnie, dodajemy limonkowe nadzienie i z powrotem ładujemy do pieca - tym razem na 15 minut. Gdy całość ponownie przestygnie, wkładamy ciasto do lodówki. Ja swoje wyjęłam dopiero następnego dnia po południu. Bezpośrednio przed podaniem ubiłam kremówkę i udekorowałam nią tartę.