Remont trwa. Już wiemy, że w planowanych wcześniej dwóch tygodniach się nie zmieścimy. Wszystko wskazuje na to, że gdy my z końcem maja będziemy wypoczywać w Bieszczadach, panowie będą walczyć z podłogami. Nawet nie mogę powiedzieć, że mieszkanie nabiera kształtów.. ale w dwóch pomieszczeniach deski już są i szykują się do malowania. Tak się cieszę na te zmiany, że panujący wszędzie rozgardiasz w ogóle mi nie przeszkadza. Od tygodnia śpimy wszyscy w jednym pokoju, Anka na swoim łóżku, Ślubny i ja na rozkładanej kanapie. Dookoła tyle gratów, że ciężko znaleźć niezagospodarowany fragment podłogi. Ale jest wygodnie i milutko, bo wszyscy są pod ręką. Serio - jako etap przejściowy, bardzo mi się ten stan podoba :-) Co więcej, moje oko raz po raz pada na dekoracyjny fragment bałaganu i cieszy się, że nawet bajzel może być miejscami malowniczy :-)
Staram się spędzać mniej czasu przy komputerze i choć trochę działać twórczo. Wczoraj pierwszy raz w życiu narysowałam różę. Zgodnie z teorią, że matka natura musiała dać mi choć trochę tego samego talentu, który sprezentowała mojemu tacie, uznałam, że nie może się nie udać. Majstersztyk to to nie jest, ale rysowanie dało mi naprawdę mnóstwo frajdy i nadziei na to, że przy odrobinie wprawy uda mi się osiągnąć mój ideał. A jest nim malunek, który pamiętam z najwcześniejszego dzieciństwa.. to róża z pamiętnika babci, mamy mojej mamy. Namalowana 27 kwietnia 1933r. w Stryju. Zawsze mnie fascynowała, jest taka baśniowa i magiczna.. wiem, że kiedyś dojdę do wprawy i sama sobie taką namaluję.
Choć pogoda nie rozpieszcza, udało się nam wyjść na chwilę z domu. Jak wiecie, moje miasto mnie zachwyca. Mieszkam w centrum, a dosłownie w ciągu kilku minut mogę się znaleźć w zacisznych i malowniczych miejscach. Naszą kamienicę i piękny, stary park dzieli kilka kroków. Potem ulica, Urząd Skarbowy i już jesteśmy na terenie ogródków działkowych, w okolicy których mieszkają kaczki. Pan Mąż spacerował tam, gdy był w wieku Ani, a teraz sam prowadzi ją tam za rękę. Popatrzcie sami, jak miło:
Wracając ze spaceru zatrzymaliśmy się przy krzewie dzikiego bzu. Uwielbiam! Wyłapuję go wszędzie i natychmiastowo uruchamiam lawinę wspomnień z dzieciństwa. Wychowywałam się w PGRach w Wielkopolsce i dzikiego bzu miałam pod dostatkiem. Te słodkie baldachimy przypominają mi wszystkie wyprawy w pola i do lasu, tajemnicze ogródki i skrzypiące furtki, kolana upaćkane trawą i lepkie ręce. A dodatkowo przywodzą mi na myśl Bzową Babuleńkę Andersena. Baśnie te mam do dzisiaj i chętnie wracam zwłaszcza do wspaniałych ilustracji, tak innych od wszędobylskiej disneyowskiej kreski. Pobudzały wyobraźnię, dosłownie otwierały drzwi do innego świata i na długie godziny pozwalały mi zapomnieć o rzeczywistości. Wszystkie te wspomnienia zamknęłam dziś w dwóch baldachimach i kiczowatym wazoniku. Podróż w czasie za 3 złote :-)