29.09.2014

Upiekło mi się

Zgarnęła mnie Pani Jesień. Wzięła pod rękę w parku i zaprowadziła do świata włóczek, słoików i wypieków. Na deser dołożyła parującą herbatę z pomarańczą i luźne pogaduchy w miłym towarzystwie. Nie znam umiaru. Najchętniej co wieczór piekłabym złocistą szarlotkę, śliwki pod kruszonką i drożdżowe bułeczki. Serniki śpiewają na pożegnanie, bo wiedzą, że już za chwilę pójdą w odstawkę. Słodkie wypieki urozmaicam focaccią, tartami na słono, pietruszkowym torcikiem lub ziemniakami pieczonymi w ziołach. Teraz dopiero zdałam sobie sprawę z tego, że uwielbiam wszystko, co wychodzi z mojego piecyka (pięknie o piecyku pisała Agnieszka z bloga All Shades of Blue - o tu). Uwielbiam tworzyć ten magiczny nastrój, raz dwa stawać się domową boginią, kiedy to kawałek ciasta roznosi zapach po całej kamienicy, znaczy teren, prowadzi nozdrza Pana Męża prosto pod nasze drzwi. Gotowanie mi raczej nie wychodzi, duszenie, smażenie rzadko przynosi efekt "wow", zupełnie inaczej ma się rzecz z pieczeniem..Zadziwia mnie to do dziś, bo dobrze pamiętam swoje początki, pełne frustracji i zniechęcenia. 
I w sumie dziwię się, że tak rzadko pokazuję tę pasję na blogu. Może wynika to stąd, że piekę albo wieczorami, albo mimochodem i nadal nie wiem, jak w takich warunkach robić zdjęcia. Wożę moje wypieki po znajomych, zanim zdążą pojawić się w obiektywie. Albo od razu wjeżdżają na stół, i ja, zaaferowana biesiadą, ani myślę o fotkach. 
Tym razem mam jednak coś dla Was. Do zdjęć pozował mi różany sernik. Miał przynieść nagrodę w postaci Kitchen Aid'a, ale nie dał rady. Jeszcze przyjdzie na to czas.. A za sernikiem mała świta. Chrupiących snów, Moje Miłe :-)









24.09.2014

She made my day


Lubię kobiety. Fajne są. Nieznajome podglądam, dyskretnie szukając w nich inspiracji. Znajome eksploatuję na co dzień, włócząc się z nimi po starociach, wpraszając się na kolację ze śniadaniem, plotkując godzinami przez skype'a. Są też takie, za którymi tęsknię, ale i dla nas przyjdzie czas. W babskich przyjaźniach piękne jest to, że można je mnożyć, jedna nie wyklucza drugiej, da się tworzyć urocze patchworki. Ale dziś nie o tym. Dziś będzie o pięknej nieznajomej, która siedziała za kierownicą samochodu, o którego marce i kolorze nie mogę nic powiedzieć. Samochód nieważny, bo to ona skradła całą moją uwagę. Wpuściłam ją uprzejmie na skrzyżowanie, a ona ni z tego, ni z owego, po prostu zalała mnie falą uśmiechów i pocałunków przesyłanych przez szybę. Leciały jeden za drugim po asfalcie zalanym słońcem. Serce mi się roześmiało, skoczyło ciśnienie, urosły skrzydła. Ten serdeczny uśmiech i stado buziaków były ze mną do zachodu słońca. Dzięki Ci, piękna nieznajomo! 

PS. Zanim świat się zatrzymał na skrzyżowaniu, zdążyłam pobiegać w parku i dokończyć poduchę. O taką.





23.09.2014

Po rozum do głowy


To zadziwiające, jak łatwo się zagapić i coś zmarnować. Spaprać. Być parówą. Leniem. Ignorantem. Niemal rok temu poczułam, że jeśli czegoś nie zmienię, zwariuję. Przez rok planowałam, walczyłam, czekałam. A jak przyszło co do czego, marnotrawię tę wolność. Luz, wyciszenie, słodkie lenistwo - tak, na chwilę. Ale nie można tylko udawać życia, podglądać innych i wiecznie czekać. Wczoraj doszłam do kresu możliwości, nie da się wchłonąć więcej blogów lifestyle'owych i pinterestowych inspiracji. Nie ma logicznego argumentu, który wytłumaczy, dlaczego wczoraj przez pół dnia szukałam w sieci bożonarodzeniowych dekoracji i więcej czasu spędziłam nad wyborem Ankowej tapety niż jej wychowaniem. Na szczęście odezwał się instynkt samozachowawczy, mózg nie jest w stanie wchłonąć niczego więcej, ciało krzyczy: "Do dzieła!". 
Z rana ruszyłam więc tyłek i potruchtałam do parku. I już nic nie było w stanie mnie powstrzymać, nawet ten paskudny deszcz. Mała rzecz, a jaki power. Po powrocie do domu wzięłam dużą kartkę i zapisałam wszystko, co mogę/chcę/powinnam zrobić, jeśli tylko przyjdzie mi ochota na pierdoły. I szerzej - zebrałam pomysły/plany/życzenia, które chcę zrealizować przed kolejnymi urodzinami. Trzeba się z tym przespać i zmierzyć. 
Z prozaicznych spraw odkurzyłam szydełko, zabrałam się za ukończenie rozpoczętych prac. Jeszcze nie mam się czym pochwalić, więc na razie pokażę coś, co zmajstrowałam i rozdałam latem. Torebki powstały dwie, ale jak widać, tylko jedna załapała się na zdjęcie. 





21.09.2014

Ale jazda


Nie skłamię, jeśli powiem, że latami patrzyłam z zazdrością na ludzi, którzy o poranku wsiadają na swoje dwa kółka i mkną przed siebie. Podczas gdy ja spędzałam poranki na autostradzie i w śmierdzących korkach aglomeracji śląskiej, oni zaczynali dzień od wiatru we włosach. Dla mojej wyobraźni nie miało znaczenia, że być może jechali do takiej samej korpo-pracy, skupiałam się na tej jednej magicznej chwili o poranku, kiedy to widziałam ich unoszących się nad jezdnią na mniej lub bardziej stylowych maszynach, pastelowych, czarnych lub zardzewiałych, w kaskach na głowie lub apaszkach, czarnych leginsach, kwiecistych spódnicach, z teczką przywiązaną do bagażnika lub z psami w wiklinowym koszyku. Zazdrościłam im tej porannej scenografii, poczucia wolności, lokalnej przynależności, i stylowych dwóch kółek też.
Dawno temu miałam piękny rower miejski. Kupiliśmy go z moim wówczas jeszcze Nie Mężem przy okazji przeprowadzki z Krakowa do Gliwic. Krótki to był epizod, bo wraz z innymi gratami trzymanymi w piwnicy szybko stał się łupem bezczelnych bęcwałów. Potem już nie było nam po drodze, rozżalona takim obrotem sprawy długo nie miałam ochoty fundować komuś kolejnego roweru. Jeździłam więc na przypadkowych kółkach, zazwyczaj za małych, górskich, funkcjonalnych, ale nie urodziwych. Wyjątkiem był urlop w Holandii, kiedy to mknęłam po uliczkach Amsterdamu na rasowej miejskiej damie. I wtedy zaczęłam ponownie marzyć o eleganckim pojeździe, koniecznie z pięknym koszem, i koniecznie takim do jeżdżenia w spódnicy.
A że marzenia czasem się spełniają, zwłaszcza, jeśli odczyta je troskliwy Pan Mąż, od ponad roku jestem szczęśliwą posiadaczką stylowych dwóch kółek. Do teraz bardzo dobrze pamiętam pierwszą przejażdżkę. Miałam na sobie białą koronkową spódnicę i duży fioletowy kwiat przy bluzce. Położyliśmy Ankę spać, i wraz ze Ślubnym oraz naszym kanadyjskim couchsurfingowym gościem jechaliśmy do ulubionej herbaciarni świętować moje urodziny po turecku. To była radocha! Serio, cieszyłam się jak dzieciak, najbardziej z tego koszyka i jeżdżenia w spódnicy.
I teraz ta radocha powróciła, bo gdy cały świat jest w szkole, przedszkolu lub w pracy, ja wyciągam swoją maszynę, w dodatku nie musząc się martwić, gdzie usadowić Ankę, wkładam listę sprawunków do koszyka i jadę. Wczoraj kręciłam się po centrum Gliwic, zaparkowałam na rynku i przeszłam się po uliczkach, które tak lubię, a tak rzadko mam okazję widzieć w środku tygodnia. Podjechałam na mały ryneczek, zapakowałam kosz świeżymi owocami i warzywami. Zamieniłam kilka zdań ze staruszeczkami, od których kupiłam kwiaty (7 zeta za dwa bukiety!). Spotkałam koleżankę ze szkoły i miło z nią pogawędziłam. A potem ruszyłam do domu z tymi jabłkami i kwiatami przed sobą. I czułam się jak bohaterka filmu lub postać z pocztówki. Tak mi dobrze, tak ma być. 











18.09.2014

Nuda, fochy i zbieranie kasztanów


Wrzesień przyniósł nowy rozdział. Anka pożegnała grupę maluszków, wyższa o kilka centymetrów i bogatsza o lichy, bo lichy, ale jednak warkocz, wkroczyła w szeregi Leśnych Duszków. Zaraz zaczęły się śmichy-chichy w szatni, uściski z koleżankami, strzelanie oczami, prezentowanie nowych sukienek, kitek, koczków i warkoczy. Ruszyła maszyna. W pakiecie cała nowa rzeczywistość, czyli zajęcia dodatkowe, zaproszenia na przyjęcia urodzinowe od dzieciaków, które znam tylko ze słyszenia, wycieczki do Krakowa, fabryki bombek i wizja zielonego przedszkola na wiosnę. Młoda czuje się jak ryba w wodzie, naturalnie weszła w ten jesienny rytm,  tylko my z Panem Mężem nadziwić się nie możemy, że ma 3,5 roku, a już taka dorosła, spotyka znajomych na mieście i doskonale wie, czego chce od życia. 
Pół roku temu zaczęła marzyć o balecie. Tak się składa, że Pani Sąsiadka Nasza prowadzi szkołę baletową, ustaliłyśmy zatem, że warto zacząć tradycyjnie od września. Młoda uzbroiła się w cierpliwość, hodowała spokojnie swoje marzenie, podlewała je i pielęgnowała po to, by z końcem wakacji przypomnieć sobie o nim ze zdwojoną siłą. Siłą tak wielką, że nie starczyło jej już na nic innego, Młoda odmówiła uczestnictwa w jakichkolwiek zajęciach dodatkowych w przedszkolu, bo ona przecież będzie chodzić na balet do pani Gosi... Niby wszystko ok, zmuszać nie będę, ale przecież tyle ciekawych opcji do wyboru, tyle furtek, które warto otworzyć. Basen, tańce, zajęcia teatralne, matematyka, plastyka, piłka nożna, szachy, judo i nie wiadomo co jeszcze, a wszystko to w czasie pobytu w przedszkolu, więc i czas na zwykłą popołudniową nudę zostaje. No i jak tu wybrać, jak postąpić, żeby było dobrze, żeby nie zniechęcić, a pomóc odkryć świat i swoje pasje? Jak tu uchronić ją przed smętnym siedzeniem w sali, kiedy wszyscy inni będą na zajęciach? Szanuję Młodą jako człowieka, staram się dowodzić tego na co dzień (inna rzecz, czy zawsze mi to wychodzi...?) i jeśli nie ma potrzeby, nie chcę jej niczego narzucać. Ale jak ocenić, kiedy jest potrzeba, jak ją odróżnić od fanaberii Ankowych i moich? Kiedy przyjąć jej "nie", a kiedy zachęcać i namawiać? Intuicja podpowiedziała, by tym razem się nie poddawać i dać Młodej do wyboru dwa zajęcia, z których w każdej chwili będzie mogła zrezygnować. Przez tydzień słyszałam tylko "nie" i "nie", aż tu nagle przy piątkowym śniadaniu ruszył trybik, Młodą olśniło, decyzja podjęta: "Mamusiu, ja pójdę na plastykę i szachy". Później się okazało, że plastyka jest w przedszkolu, ale szachy w centrum miasta, więc dwa razy w tygodniu po dzieciaki będzie przyjeżdżać busik ze stewardessami. Do tego balet dwa razy w tygodniu o arcy korzystnej godzinie 15:15 (teraz mi to dynda, bo mam wakacje od życia, ale generalnie..?). I cała lista zadań dla mnie, menedżerki życia mojej córki. Kupić body ze spódniczką i baletki, zanieść do szkoły podpisaną umowę i zrobić przelew za wrzesień, do poniedziałku potwierdzić mamie Wojtusia, że Ania bardzo chętnie przyjdzie do bawialni na jego urodziny, pojechać do centrum handlowego, w którym przezorni rodzice zarezerwowali klocki dla małego jubilata (bez złośliwości, tylko dla chętnych, wskazówka ta padła na moje wyraźne zapytanie o prezent), zapłacić pani Stasi za plastykę i szachy, pamiętać, że dziś śniadanie w przedszkolu wcześniej, bo dzieci jadą do teatru. Podejmuję się tych zadań z przyjemnością i uśmiechem na ustach, szczęśliwa, że mam na to czas, siły i środki. Tylko zaskoczenie moje ogromne, bo nie sądziłam, że tak wcześnie otworzą się te wrota i że przy całej słodyczy tego dziecięcego świata, zbyt szybko zaczynie on przypominać świat dorosłych.. I że moim najważniejszym zadaniem jest to, by wygospodarować w grafiku czas na nudę, fochy i zbieranie kasztanów. 

Moje własne plany jeszcze w proszku. Na razie żyję dniem dzisiejszym i czyszczę umysł, bo wiem, że tylko zresetowany i zrelaksowany będzie w stanie mi podpowiedzieć, czego chcę od życia. Zajmuję się przyjemną prozą. Ślubny w pracy, Anka w przedszkolu, mogę piec drożdżowe bułeczki i spokojnie myśleć o wykończeniu Ankowego pokoju. Kilka tygodni temu wprowadził się do niej piękny dywan dziergany ze sznurka (gratis koszyk z uchwytami, w sam raz na pluszaki). Długo go szukałam, bo wiedziałam, że nie chcę już wykładziny, ale że pokój jest duży, to i dywan musi być pokaźny. Ostatecznie zdecydowałam się na indywidualne zamówienie i efektem pracy (choć samą współpracą już nie bardzo) jestem zachwycona. Dziergana serweta pięknie odcina się od białej podłogi, tworzy przestrzeń, na której Anka najchętniej się bawi, no i pozwoliła nam się pozbyć echa w pokoju :-) Część mebli zmieniła ułożenie, ale dalej jest sterylnie, zbyt biało, nadal mam wrażenie, że Młoda śpi na ekspozycji sklepowej. Przede mną Misja Tapeta, a już teraz, w ramach walki z pustymi ścianami, przytargałam z domu moich rodziców retro obrazek, w sam raz do zawieszenia nad kominkiem. Powoli, małymi kroczkami.. 








16.09.2014

Wyniki Candy


Kochani! 

Miło mi widzieć tak liczne grono w moich skromnych progach :-) Pięknie Wam dziękuję za liczny udział w konkursie, za odwiedziny, ciepłe słowa i zaproszenie do Waszego świata. Dziękuję, że cały czas tu jesteście, mimo, że mnie ostatnio wszędzie mniej. To się zmieni, obiecuję, wakacje już za nami, krajobraz wrześniowo-przedszkolny ogarnięty, wszystkie grafiki, bambosze i teczki na rysunki znalazły miejsce w naszym małym świecie i zaczynamy funkcjonować w trybie jesiennym.




Jest i czas na kubek herbaty, pierwsze przetwory i refleksje. Ale przede wszystkim jest czas na wyniki konkursu! Z ogromną przyjemnością informuję, że nagroda trafi w ręce....


Asi Waniliowej

Serdecznie gratuluję! :-) 

11.09.2014

Wspomnień czar


Małe sprostowanie dla niewtajemniczonych. Nie zwariowałam. Do domu wróciłam jak na skrzydłach, bo Chorwacja była tylko początkiem nowej przygody. Od roku planowałam przerwę w życiorysie, która zaczęła się w ostatnich dniach sierpnia i trwać będzie do końca roku. Przez cztery miesiące nie dotyczą mnie korki, wrednie brzęczący budzik (teraz dzwoni przyjaźnie), nie dla mnie statystyki i wyniki. Mój żołądek już nie jest sztywny niczym wykrochmalona kokarda - teraz przypomina raczej puchatą poduszeczkę. Wróciłam do nowej rzeczywistości, do ciszy i  spokoju, do początku. Zrelaksowana, z planami na przyszłość (o tym wkrótce), z pięknymi wspomnieniami z wakacji. Nie będę Was zanudzać szczegółami tych wspomnień, zresztą po lekturze komentarzy wnioskuję, że spora część z Was zna Chorwację bardzo dobrze. Powiem tylko, że w dalszej kolejności zwiedziliśmy Dubrownik, Korculę, Trogir - w dużej mierze w strugach deszczu. Znaleźliśmy magiczne zaułki, wspaniałe uprawy winorośli, dróżki donikąd wyznaczone niewielkimi kamiennymi murkami. Ostatnie wieczory były już chłodne, gdzieniegdzie rdzewiały liście.. Jesień idzie, bez dwóch zdań. Zamykam złociste wspomnienie Chorwacji, wraz z zapachem rozmarynu i lawendy chowam je pod poduszkę. Pachnących snów!