23.01.2015

Pora na patchwork


Od dawna chodził mi po głowie pewien patchwork. I tylko dlatego, że zakochałam się w tym wzorze, zdecydowałam się na kafelki do kuchni. Generalnie uważam, że bez kafli można się obyć, są świetne farby czy panele, które bardzo dobrze chronią ściany nad blatem kuchennym. Ale czy można żyć bez tego patchworku? Łaził za mną, i łaził, aż w końcu się zdecydowałam. Opcja pierwsza, czyli zakup oryginału, odpadła w przedbiegach - cena zwala z nóg. Mogłabym zdecydować się na decoupage, bo przecież wzory serwetek są bajeczne, ale wolałam coś mniej trwałego, co raz dwa pozwoli mi na ewentualną zmianę. Okazało się, że są na rynku naklejki na kafelki, ale to z kolei znów nie była opcja niskobudżetowa. Ostatecznie zdecydowałam się na zwykłą okleinę dostępną na Allegro. Jeśli szukacie delikatniejszych i piękniejszych wzorów, polecam Dekornik - mają bardzo dobry wybór. Problem w tym, że tam 0,5 m2 okleiny kosztuje ok 50 PLN, a na Allegro kupiłam kilka różnych za mniej niż połowę tego.
Do pracy zabrałam się od razu, gdy tylko przyszła przesyłka. Kombinowałam, jak by tu rozmieścić moje kolorowe kosteczki, korciło mnie, by rozrzucić je po całej długości ściany, ale w końcu wybrałam wersję minimalistyczną i ozdobiłam jedynie powierzchnię nad zlewem. Jak Wam się podoba efekt? Ja jestem zadowolona :-) Jedynie po zrobieniu kilku zdjęć uznałam, że jeden patchwork musi odejść i usunęłam świąteczne pocztówki z przeszklonej szafki. Teraz pora na białą pannę.. żal będzie ją rozbierać, ale czas niestety najwyższy.
Zapraszam do oglądania i przy okazji podrzucam kilka szerszych kadrów. Miłego weekendu! :-) 







21.01.2015

Wspomnień czar


Jakiś czas temu otrzymałam od mojej Cioci Babci Staruszeczki kilka włóczek w burych kolorach. Długo zastanawiałam się, co z nimi zrobić, bo przecież nie wpisują się ani w pastelowe, ani energetyczne trendy, które tak bardzo lubię. Żeby jednak dać im szansę, położyłam je na wierzchu i mimochodem, krzątając się po kuchni, przyglądałam się im kilka razy dziennie. I tak powoli zaczęło powracać do mnie wspomnienie pewnej dzierganej spódniczki z dzieciństwa. Miała ażurowy wzór i właśnie takie jesienne, smutne kolory - brąz z musztardopodobnym. I chociaż doskonale pamiętam, że o wiele bardziej lubiłam chodzić w spódnicy z różowej, błyszczącej tkaniny (strach się bać!), to większym sentymentem darzę wspomnienie o burej dzierganej. W ten sposób zaczęłam zimą oswajać się z jesienną kolorystyką i postanowiłam wykorzystać ją do wydziergania kocyka do Ankowej kołyski. Zdecydowałam się na brąz przypudrowany odrobiną różu. W ten sposób uniknęłam dosłownego nawiązania do siermiężnych czasów i jednocześnie stworzyłam kocyk, który w mojej ocenie ładnie się komponuje z kolorową kołyską i kwiatami. 

W trakcie robienia zdjęć zauważyłam, że u Anki jest więcej akcentów z mojego dzieciństwa. Rany, czy słuszna jest myśl, że to już vintage? Stary, trochę kiczowaty obraz w niemal rudej ramie. Drewniany chłopek, którym za szczyla bawiłam się u Cioci Babci. Lalka, którą rodzice kupili mi na początku lat 90-tych. No i już współczesne smaczki nawiązujące do klimatu, który lubię - Miś Uszatek w towarzystwie rozkosznych Sonny Angels (w Paryżu były ubrane w pastelowe makaroniki!), ilustracje z Piotrusia Królika, wykonane przez mojego tatę, a oprawione w ramki, które przywiozłam od przyjaciółki z Anglii. Wiklinowy wózek od dziadków, który wrócił z nimi z wakacji na Węgrzech, kiczowaty wazonik przytargany za 3 zł z bytomskich staroci. A do tego kilka egzemplarzy przepięknych książek, które pamiętają nie tylko moje dzieciństwo, ale również dzieciństwo jednej i drugiej babci. Na chwilę obecną cenię te książki przede wszystkim za genialne ilustracje, takie, przy których wyobraźnia wskakuje na najwyższe obroty. Jeszcze moment i Anka będzie w stanie śledzić dłuższe historie - to dopiero będzie frajda! 

Wciąga mnie ten retro klimat, nawet w wersji przerysowanej, ocierającej się o rasowy kicz, i mam ochotę na jeszcze jeden lub dwa drobiazgi w tym stylu. Ankowe salony są jasne i kolorowe, więc wydaje mi się, że łatwo uniknąć tu przesady.
A Wy jakie wnętrza dziecięce lubicie? Motyw przewodni? Pastele? Biel i drewno? A może energetyczny miks kolorów? Ciekawa jestem Waszych komentarzy. Pozdrawiam serdecznie! :-) 









19.01.2015

Wróciłam!


Pełna energii, choć nogi bolą okrutnie, niewyspana, ale za to zrelaksowana. Długie rozmowy i długie spacery. Wieża stoi, jak stała. Paryż piękny, klimatyczny, romantyczny do bólu. Taki Paryż, czy inna Praga lub nawet Kozia Wólka we dwoje, powinny być ustawowo co najmniej raz do roku zapewnione - wskaźnik zadowolenia społeczeństwa od razu skoczyłby co najmniej o 50%. 
Nawet nie wiem, kiedy zaliczyliśmy większość atrakcji. Spotkaliśmy aż trzy retro ślicznotki - karuzele z rumakami, balonami i pięknymi malunkami. Mam na ich punkcie fizia, gdyby się dało, postawiłabym sobie taką przed kamienicą. Kolejny bzik, to wnętrza. Oczywiście kawiarni, sklepów i hoteli też, ale to, co mnie najbardziej nęci, to zaglądanie ludziom w okna. Bez obaw, nie jestem niebezpieczna. Po prostu od zawsze lubiłam podpatrywać cudze kuchnie, lampy i regały. Miło jest zawiesić oko na pięknej sztukaterii czy okazałych schodach. A w Paryżu aż się roi od takich ślicznych miejsc. Kto uważny, ten wie, że najlepiej podglądać za pośrednictwem Couchsurfingu. Tym razem postawiliśmy jednak na jego bardziej komercyjną wersję (www.airbnb.pl) i wynajęliśmy lokal od Paryżanki imieniem Florence, która za opłatą opuściła swoje miniaturowe mieszkanko na Montmartre. Cud, miód, perełeczka! Salon, kuchnia i łazienka - wszystko razem dużo mniejsze od Ankowego pokoju, ale urządzone funkcjonalnie, ze smakiem, z francuskim pazurem. I co najważniejsze, wszystko prawdziwe! Niestety nie zobrazuję, zabrakło czasu na zdjęcia. Ale od czego Wasza bogata wyobraźnia?
O zabytkach Paryża napisano tak wiele, że oszczędzę Wam mojej skromnej cegiełki. Jeśli macie jakieś pytania, chętnie odpowiem w komentarzach :-) Pozdrawiam ciepło! :-) 











16.01.2015

Bon Voyage


Planowałam wpis o podróżowaniu z dziećmi, ale to tak obszerny temat, że potrzebuję na niego więcej czasu. Będzie zatem krótko o łatwiejszych podróżach, czyli we dwoje. Matki Polki - praktykujecie? Macie możliwość podrzucić pociechy dziadkom i dać dyla na weekend? Mam szczęście być w tak komfortowej sytuacji, że Anka jest nieskomplikowanym w obsłudze człowiekiem, a do tego wszyscy dziadkowie są na miejscu i chętni do pomocy. Więc praktykujemy, celebrujemy, pielęgnujemy. Uwielbiamy siebie i uwielbiamy podróże, a przy okazji chcemy dawać Ance słuszny przykład. Bo dla mnie, żeby rodzina dobrze funkcjonowała, to On i Ona muszą być przede wszystkim samymi sobą, potem parą, a dopiero na końcu rodzicami. 

Raz na jakiś czas staramy się skoczyć do Krakowa. Tam się poznaliśmy, tam początkowo mieszkaliśmy i najzwyczajniej w świecie mamy do tego miejsca sentyment. Śniadania w Cafe Camelot, dobre kino w Arsie, pierogi u Babci Maliny. Do tego spacery po krakowskich zaułkach i nic więcej już nam do szczęścia nie trzeba. 

Czasem jednak gna nas dalej. Kilka miesięcy temu oglądaliśmy "Pożądanie" z Sophie Marceau (polecam!) i zatęskniliśmy za Paryżem. Do tego miasta też mamy bowiem sentyment, bo był celem naszej pierwszej podroży po ślubie. Z miłą chęcią znów zatopię się w jego atmosferze. Główne atrakcje i zabytki zwiedziliśmy kilka lat temu, więc tym razem będziemy się włóczyć po mieście, jeść i podglądać ludzi. Taki system lubię najbardziej :-) Wyjeżdżając dokądś, zazwyczaj posiadamy wstępny plan działań, ale nigdy kurczowo się go nie trzymamy. Mamy ochotę, to aktywnie zwiedzamy, jeśli podoba nam się jakaś dzielnica, spacerujemy po niej do upadłego. Dajemy się ponieść chwili i emocjom, bo nie dla nas podróże z zegarkiem w ręku. Ktoś powie, że sporo na tym tracimy, i jestem skłonna się zgodzić. Nieprzygotowani możemy przegapić godziny otwarcia lub ważny pociąg, ale to zawsze jest coś za coś. Jeśli gdzieś nie dostaniemy biletów, nowy scenariusz sam się napisze.  

Już nie gadam. Włączam tryb romantyczny i daję się ponieść chwili. Do zobaczenia po powrocie! :-) 

14.01.2015

Dekoracyjny niewypał


Scenariusz banalny do bólu. Porzucenie korpo na rzecz samorealizacji. Połączenie pasji z pracą zarobkową. Już było miło. Najpierw znalazłam siostrzaną duszę na podobnym zakręcie zawodowym. Potem, działając już razem, znalazłyśmy wsparcie Panów Mężów i rodzin naszych. Spośród wielu pomysłów wybrałyśmy ten jeden, który do dzisiaj ma dla mnie sens. Połączyłyśmy siły i przeżyłyśmy mnóstwo fantastycznych chwil wypełnionych inspiracją, poszukiwaniami i pracą. Były też oczywiście wątpliwości, urzędnicze spotkania i telefony, rozmowy z bliskimi p.t. "Czy to na pewno się uda". Wszystko było na dobrej drodze, i pewnie nadal byłoby dobrze, gdyby nie pewne absurdalne w moim mniemaniu przepisy. Nie chcę narzekać na wymogi, paragrafy i Państwową Inspekcję Sanitarną. To jak walka z wiatrakami. Absurdy są po obu stronach mocy, były w korpo, będą i na swoim. W czym rzecz?

Chciałyśmy z moją koleżanką serdeczną kreować przyjęcia. Tworzyć piękne chwile. Wymyślać temat przewodni, przygotowywać dekoracje, wypożyczać niezbędny sprzęt i akcesoria, by zaczarować czas, miejsce i uczestników, zdejmując jednocześnie z naszych klientów ciężar zakupu uroczych talerzy, pater na ślicznej nóżce, pomponów i krzesełek w ilościach hurtowych. Podsumowując - miałyśmy zająć się stylizowaniem i dekorowaniem przyjęć. Głównie dziecięcych, organizowanych w domach, u rodzin, które nie są zwolennikami imprez w bawialniach lub których dzieciaki są na takie atrakcje za małe. Celowałyśmy też w wieczory panieńskie i baby showers. Bez animacji, bez przekąsek naszej produkcji, żeby nie wchodzić w skomplikowane przepisy dotyczące chociażby BHP czy kwestii higieny i zdrowia publicznego. Rozważałyśmy współpracę z lokalnymi zdolnymi cukiernikami, ale głównie miałyśmy zająć się stroną wizualną, taką, co to umili przyjęcie i upiększy okolicznościowe kadry. Miałyśmy przygotowywać dekoracje i wypożyczać naszym klientom te wszystkie bajeczne i słodkie banerki, pompony, małe buteleczki, słoiki ze słomką i słoje z kranikiem również. Miałyśmy dostarczać retro wózki do wyrobu waty cukrowej i popcornu. Chciałyśmy rozwieszać te pompony, przywiązywać wstążki, przygotowywać miejsce do zabawy i kącik do robienia zdjęć. 
I byłyśmy nawet na tyle przytomne, by w którymś momencie skontaktować się z Sanepidem w celu ustalenia, czy nie potrzebujemy przypadkiem zmywarko-wyparzarki do mycia naszych pięknych pater i talerzy. Niestety, okazało się, że jesteśmy bardziej nieświadome i naiwne, niż nam się to wydawało. Beznamiętny wyraz twarzy poinformował nas, że wypożyczalnię naczyń (a to przecież miał być tylko jeden z naszych profili, a gdzie pompony, gdzie krzesełka, gdzie śliczne kostiumy dla dzieci?) obowiązują te same przepisy, co dostawców cateringu. Zasadnicza różnica polegająca na tym, że oni produkują jedzenie, a my nie, nikogo nie interesuje. I tak powinnyśmy mieć osobne pomieszczenie z osobnym wejściem do mycia naczyń, osobne pomieszczenie do przechowywania i mycia pojemników, w których te naczynia będziemy przechowywać, no i szafę przelotową, w której lądują nasze świeżutkie i pachnące skorupy, nie mówiąc już o zmywarce do naczyń, zmywarce do pojemników, badaniach i szkoleniach. Czyli lipa. Nawet gdybyśmy miały budżet na taką inwestycję, bałabym się na dzień dobry wykładać grubą kasę na niepewny biznes. Wynajęcie, dostosowanie i wyposażenie lokalu to olbrzymi wydatek. Myślałyśmy o zleceniu mycia naczyń jakiejś kawiarni, która już spełnia wymogi higieniczno-sanitarne, ale sam temat pojemników,dopasowania ich do typów zmywarek, no i osobnego pomieszczenia na ten cały interes, to temat rzeka.. Temat, w którym absurd goni absurd i który sprawił, że znów czujemy się jak w korpo. Trwonienie energii, czasu i pieniędzy dookoła, a zasadniczej pracy tyle, co kot napłakał. 
Zgodnie z planem miałyśmy obsługiwać kilkanaście przyjęć w miesiącu. Cały czas uważam, że zamysł, by dekoracje i akcesoria wypożyczać, a nie kupować, jest bardzo dobry. Te wszystkie urocze duperele potrafią kosztować majątek, a przecież każdy chce mieć ładnie. I niewielkim kosztem. Tym samym przechodzimy do meritum. Jak działając na niewielką skalę, obsługując kilkanaście imprez w miesiącu, mamy zapracować na te wszystkie wymogi, strefy czyste i brudne, sprzęty i pomieszczenia? Jestem jak najbardziej za staranną obsługą i zapewnieniem wysokich standardów, ale jako zwykły obywatel nie rozumiem, dlaczego moja domowa kuchnia nie spełnia tych wymogów. Przecież zapraszam do siebie rodzinę, znajomych i przyjaciół. Potrawy serwuję im na porcelanowych cackach z targów staroci czy talerzach pożyczonych od Pani Mamy. Jest czysto i schludnie. Nikt się nie zatruł. Gdzie leży granica absurdu? 

Nie jestem rozgoryczona ani nie mam pretensji. Po prostu nie rozumiem. Rezygnacja z etatu to był mój świadomy wybór i musiałam przecież wiedzieć, że na swoim nie jest lekko. Nie należę do osób, które łatwo się poddają, ale cenię sobie swój czas i siły, i zastanawiam się, czy drążyć jeszcze powyższy temat, czy szukać szczęścia gdzie indziej.
Jesteśmy we dwie. Pełne pomysłów, młode jeszcze, zdeterminowane. Damy radę! :-)
Wrzucam kilka zdjęć, które zrobiłyśmy przed wizytą w Sanepidzie, i idę rozmyślać dalej.

PS. Uściski dla Ciebie, moja biznesowa druga połowo! :-*** :-) 










11.01.2015

Brakujący element


Oczekiwania Anki: niebieska, w kwiatki, koniecznie z koronką. Moje: dająca silnie światło, ręcznie robiona, po cygańsku kolorowa. Trochę to trwało, czekałam na natchnienie, ale już jest i z przyjemnością mogę dziś oznajmić, że udało nam się spotkać z Anką w pół drogi i powołać do życia urodziwą lampę. Lampa, nie dość, że podoba się jednocześnie i matce, i córce, to jeszcze porządnie oświetla pokój. A do tego w pełni zaspokaja moje potrzeby estetyczne, jest takim barwnym pająkiem, który dynda sobie spokojnie pod Ankowym sufitem. Lampy to mój fetysz, można o tym poczytać np. tu, tu i tu. Ciekawe, czy Młoda pójdzie w moje ślady.. jest nadzieja, bo gdy abażur był gotowy, Anka go porwała i oznajmiła, że całe życie o takim marzyła :-) Jakie to miłe, i jakże odmienne od jej reakcji na moje poczynania sprzed roku. 
Wena kazała długo na siebie czekać, ale gdy już przyszła, rozprawiłam się z lampą w dwie godziny. Bajzel powstał przy tym straszny, bo wyjęłam kilometry tasiemek, koronek i resztek tkanin, z których łowiłam materiały na Ankowy abażur. Klucze doboru były dwa: miało być kolorowo, no i tak jak Młoda sobie wymarzyła: niebiesko, w kwiatki, koniecznie z koronką. Więc są i niebieskie paseczki, i trochę tkanin w kwiatki, mnóstwo innych kolorów, kilka nieoczywistych duetów (czerwień z różem i folkowe kwiatki w towarzystwie welurowych tasiemek), a na deser oczywiście koronka. Wszystko bez grama kleju, zszyte tylko w jednym miejscu, czyli hend mejd, jaki lubię najbardziej.