Walentynki przeszły do historii. W międzyczasie młoda złapała zapalenie płuc, mnie też coś uporczywie dręczy, w pracy istne urwanie głowy. Noce niespokojne, zastrzyki bladym świtem, potem praca praca praca i milion myśli tylko o tym, jak Anka sobie radzi. I jak bardzo chciałabym być przy niej, a nie w mojej szklanej wieży. Nawet nie wiem, co jadłam, nie wiem, jak jeździłam do pracy i jak dostarczałam wszystko na czas (chociaż szczerze wątpię w to, czy rzeczywiście dostarczyłam..). Byłam rozjechana psychicznie, bo po pierwsze ciężko mi znieść strach mojego dziecka na widok pielęgniarki ze strzykawką, potem te łzy, paciorki wielkie niczym orzechy laskowe i rozczarowanie w jej oczach pt: "Dlaczego na to pozwalasz?". A po drugie już od dawna nie mam sposobu na godzenie wszystkich ról życiowych.
Nie spotyka mnie nic nadzwyczajnego. Miliony kobiet codziennie muszą sobie radzić z podobną sytuacją, zostawiają zdrowe lub chore dzieci w domu lub w przedszkolu i idą do pracy. Mają partnerów lub nie. Dzielą obowiązki po równo lub nie. Ale na domowych obowiązkach przecież się nie kończy. Oprócz tego, że trzeba zarządzać lub przy odrobinie szczęścia zlecić komuś zarządzanie firmą zwaną domem, jest jeszcze mnóstwo ról do odegrania. Jesteśmy żonami, matkami, córkami, siostrami, synowymi, pracownicami, szefowymi, przyjaciółkami, pacjentkami, klientkami, kursantkami, no i przede wszystkim sobą, jakąś tam Agnieszką czy Kaśką, która kiedyś miała panieńskie nazwisko i chciała nurkować w rafie koralowej.
Podkreślam, że absolutnie nie przemawia przeze mnie zgorzkniała matka i małżonka. Męża mam na medal, serio! To on dzielił ze mną teraz opiekę nad Anką, on poszedł z nią na rentgen i trzymał za rękę, gdy ta się uśmiechała do zdjęcia klatki piersiowej. To (zdolny i aktywny zawodowo) Pan Mąż zrobił w międzyczasie zakupy, posprzątał, puszczał z Anką papierowe samoloty. Gdy już miałam totalny spadek formy, kupił mi czekoladkę i kwiaty. A gdy czekoladkę już zjadłam, powiedział, że ma dla mnie jeszcze jedną (!) :-) Obie babcie się interesują i są gotowe nieść pomoc w każdej chwili. Tak, wiem, mam przecudownie komfortową sytuację. Z jednym małym "ale". Ja nie chcę outsourcować swojego macierzyństwa. Nie wystarcza mi, że Ania ma z kim zostać w domu i że ktoś ugotuje nam zupę, podczas gdy ja siedzę w pracy. Milion razy bardziej wolałabym wyoutsourcować swoją karierę i zarabianie pieniędzy.
I niech feministki zjedzą mnie z niesmakiem, ale doprawdy wolałabym układ, w którym ja mam na głowie dom, dzieciaki, świeże kwiaty w wazonie, czas na rozmowy, laurki, grzebanie patykiem w ziemi, szukanie prezentu dla teściowej i na malowanie paznokci, podczas gdy On chodzi do pracy i przynosi na to wszystko pieniądze. Celowo upraszczam i podsuwam Wam przesłodzony obrazek, ale faktycznie tak wolę. Wiem, że prowadzenie domu to nie tylko lukier na pączku, przecież też go prowadzę, tylko po godzinach. Jeśli mogę wybierać, to wolę radzić sobie z samymi domowymi wyzwaniami, niż łączyć je z tymi zawodowymi.
Pozostaje jeszcze bardzo indywidualna kwestia pieniędzy, o której nie będę teraz pisać, oraz kwestia presji społecznej - bo ona jest! Kto oficjalnie przyklaśnie kobiecie, która w dobie feminizmu i równouprawnienia chce być kurą domową?! Jeśli ktoś mnie zapyta, pewnie powiem bez namysłu, że nie przejmuję się tym, co myślą o mnie inni. Ale gdy się głębiej zastanowię, to wiem, że podczas takiego siedzenia w domu miałabym wyrzuty sumienia, że się obijam, robię sobie wakacje od życia, marnuję czas, zamiast godzić prowadzenie domu z pracą i robić w życiu coś poważnego. I nie dlatego, że nie mam ochoty być kurą domową, ale dlatego, że gdzieś głęboko w mojej podświadomości mam zakodowane, że trzeba zacisnąć zęby i radzić sobie ze wszystkim, choćby nie wiem co. To chyba ta presja.. Też tak macie?
Kiedy jednak nie myślę o kwestiach finansowych i o oczekiwaniach społeczeństwa, to zdecydowanie widzę siebie w takiej roli, przynajmniej przez jakiś czas. I wcale nie jest to sfrustrowana wersja mnie, bez makijażu, w powyciąganym dresie, wkurzona na cały świat. Moja wersja kury domowej jest uśmiechnięta i zrelaksowana, bo wreszcie nie musi zgrywać bohaterki. Gdy ma chore dziecko, po prostu jest z nim w domu, robi origami, lepi serca z masy solnej i po raz setny ogląda odcinek Muminków o delfinie. Gdy dziecko jest zdrowe, zawozi je do przedszkola i ma czas na to, by pobiegać za dnia, zrobić zakupy w warzywniaku (pieszo lub na rowerze), znaleźć i wykorzystać przepis na fajny obiad dla całej trójki, ma czas, by posprzątać mieszkanie, bo przecież tak lubi, gdy jest naprawdę czysto, na czytanie książek i szydełkowanie. Załatwia sprawy urzędowe, zawozi samochód na przegląd, ma czas odwiedzić mamę, z którą ostatnio widzi się tylko w przelocie, lub na kawę z koleżanką, bo przecież ma koleżanki o wolnym zawodzie lub na urlopach macierzyńskich. Ma czas na zrobienie kreski nad okiem, kupienie kolorowej spódnicy w małym butiku w miasteczku obok, ma czas na kurs szycia czy malowania mebli. Ma czas zastanowić się nad tym, co jeszcze chce robić w życiu i siły na to, by zacząć to wdrażać. Ma siły na zabawę z dzieckiem, gdy już odbierze je z przedszkola. Na rozmowę z mężem, gdy ten wróci z pracy. Ma siły na celebrowanie weekendów, bo wszystkie sprawunki załatwiła w tygodniu. Weekendy są leniwe, wycieczkowe, apetyczne, pachną świeżym chlebem i zupą z cukinii, pełne są pikników na trawie lub wypadów do muzeum, spotkań z przyjaciółmi, wieczorów w kinie. I tylko jedno w tej alternatywnej rzeczywistości się nie zmienia - dziecko i Pan Mąż są tak samo super, jak w prawdziwym życiu. Młoda jest mądra, rezolutna, czasem wkurzająca, ale generalnie rozkoszna. Pan Mąż kocha i szanuje niezależnie od pracy, której się podejmuję. Oboje są absolutnie fantastyczni. I właśnie dlatego uważam, że zasługują na więcej mojego czasu i więcej sił moich. I ja też jestem fajna i zasługuję na to, by móc celebrować macierzyństwo, związek i zwyczajną codzienność tak jak chcę, a nie na ile starcza mi sił i czasu.




Serio, Nic nie piłam, nic nie brałam, nie upadłam na głowę. Naprawdę tak myślę. A Wy?