30.05.2015

Maluch w podróży


Dziś zapowiadany sto lat temu wpis o zwiedzaniu świata z dzieckiem. Zaczęłam zgłębiać temat i wyszło mi tego tyle, że chyba podzielę wpis na kilka części. 


Na samym początku pragnę zaznaczyć, że nie jesteśmy wprawionymi podróżnikami, którzy pakują niemowlę do plecaka i jadą do serca dżungli amazońskiej. Na etapie posiadania małego dziecka podróżujemy w miejsca sprawdzone, bezpieczne, bliskie nam kulturowo, ale niekoniecznie bliskie w sensie geograficznym. Anka ma cztery lata i za sobą podróże po Polsce, dwie wyprawy do Stanów Zjednoczonych oraz wakacje w Chorwacji. Mam świadomość, że najwięcej wątpliwości budziły nasze wyjazdy za ocean, gdy Ania miała odpowiednio rok i dwa lata, dlatego też od nich zacznę. Każdorazowo w Stanach robiliśmy z Anią kilka tysięcy kilometrów samochodem. W jednym miejscu nocowaliśmy zazwyczaj 1-3 noce, zatrzymywaliśmy się głównie u couchsurferów i w motelach. Zwiedziliśmy Nowy Jork i Florydę, pokonaliśmy samochodem trasę z Nowego Orleanu do San Diego i spełniliśmy marzenie o krótkich wakacjach na Hawajach.

1. Jak przygotować malucha do podróży?


Nie mówię tutaj o spakowaniu walizki i załatwieniu wizy. Pisząc o przygotowaniu, mam na myśli wychowywanie dziecka na człowieka otwartego, ciekawego świata, chętnego do podróży. Nie ukrywam, że podróż do Stanów planowaliśmy jeszcze wtedy, gdy byłam w ciąży. Niemal od pierwszych dni życia Ani wciągaliśmy ją ostrożnie w nasz rytm, obserwując, na jakie atrakcje, wycieczki i dystanse możemy sobie pozwolić. Od pierwszych dni uczyliśmy ją życia po naszemu. Ponieważ podróże małe i duże są niezwykle istotną częścią naszego życia, pierwsza dłuższa wyprawa samochodem (z Gliwic do Wrocławia, ok 160 km) miała miejsce, gdy Anka skończyła miesiąc. Mobilność i wygodę zapewniało nam między innymi to, że od samego początku Ania jadła również z butelki. I mimo, że jadła tylko mój pokarm, swobodnie mogła go spożywać w miejscach publicznych i z rąk tatusia. To znacznie ułatwiło nam logistykę. Zanim skończyła pół roku, zaliczyliśmy polskie morze, Warmię i Roztocze. W tym czasie nauczyliśmy się Anki, a ona nas i stanowiliśmy naprawdę zgrane podróżnicze trio. Mieliśmy sprawdzony system opieki nad Młodą, tak by codziennie na wakacjach jedno z nas mogło się wyspać (drugie brało ją do wózka i wio na spacer, nawet o świcie), wiedzieliśmy, że można ją spokojnie wykąpać bez wanienki (to naprawdę da się zrobić w umywalce), wielokrotnie sprawdziliśmy, że dobrze znosi podróże samochodem oraz zmiany miejsca (nie wiem, dlaczego, po prostu tak ma :-). Tak przygotowani uznaliśmy, że możemy przejść do następnego etapu i kupić bilety do Stanów. 


2. Jak uspokoić dziadków i ignorować komentarze znajomych?


Co do pierwszej części zdania, nie mi oceniać, czy osiągnęliśmy zamierzony efekt. Jedyne, co przemawiało za nami, to to, że wybraliśmy cywilizowany kraj, który już kiedyś mieliśmy okazję odwiedzić. Pewnie i tak dziadkowie bardzo się martwili, wielokrotnie próbowali nas odwieść od naszych zamiarów, ale z całą pewnością byli szczęśliwi, gdy podsyłaliśmy im z wakacji zdjęcia roześmianej Anki.
Co do komentarzy bliższych i dalszych znajomych, przyznaję, że mało co dziwi mnie tak bardzo, jak pytania w stylu: "Po co ciągniecie ją do Stanów? Ona i tak nic nie będzie z tego pamiętać". Przecież przy założeniu, że dziecko nic nie pamięta ze swych najmłodszych lat, mogłabym odpuścić sobie całą uwagę, czułość i czas, które poświęciłam Ance od dnia narodzin. Po co chodzić z nią na spacery, czytać książki, uśmiechać się do niej i czule przemawiać? A przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie podważy zasadności powyższego postępowania. Dlaczego więc nie dać dziecku szansy otworzenia się na świat, doznania nowych bodźców, poznania nowych smaków, dźwięków i kolorów? Nasze podróże to przede wszystkim trzytygodniowe wakacje, kiedy jesteśmy non stop do Ankowej dyspozycji. Zgodzę się, że wówczas było jej obojętne, czy przebywa w Jastarni czy w Miami, ale dla nas, dorosłych, stanowiło to istotną różnicę. Nie chcieliśmy rezygnować z naszego stylu życia i fantastycznych podróży, tym bardziej, że Anka dobrze się chowała i było nas na te podróże stać. Mniej więcej tak uzasadniałam ciekawskim sens naszych wyjazdów. Ale najczęściej nie wdawałam się w żadną dyskusję, bo i po co? :-)


3. Jak się spakować?


Oszczędnie. Kluczem jest ograniczona ilość gratów. Od początku wiedzieliśmy, że jedno z nas będzie zajmować się bagażami, a drugie dzieckiem. Żeby nie zaprzątać sobie głowy bzdurami i pilnowaniem toreb, zdecydowaliśmy, że ograniczymy się do jednej walizki i Ankowego wózka. Na miejscu pożyczyliśmy łóżeczko turystyczne oraz fotelik samochodowy (są firmy, które dostarczają tego typu sprzęty do wypożyczalni samochodów przy lotnisku). Dodatkowo na pokład wzięliśmy podręczną torbę Anki (pieluchy, kaszki, zabawki i te sprawy) oraz plecak ze sprzętem elektronicznym. Nie mówię, że było to łatwe zadanie, ale tworząc z dużym wyprzedzeniem listę rzeczy do spakowania, udało nam się zmieścić zasadniczy bagaż dla 3 osób, na trzytygodniowe wakacje, do jednej walizki (a każdorazowo braliśmy ze sobą dużą paczkę pieluch oraz ubrania zarówno na lato, jak i na zimę). Jedynie wracając z drugiej podróży, zdecydowaliśmy się na zakup dodatkowej walizki, by pomieścić pamiątki i ciuchy, które nabyliśmy w Stanach. Miejsce w walizce oszczędzaliśmy głównie dzięki niewielkiej ilości ubrań (bo pralnie z suszarkami są na każdym kroku) oraz kosmetyków (większość kupowaliśmy już na miejscu). 


4. A co, jeśli na dzień przed wyjazdem dziecko zacznie ząbkować?


No cóż. Prawdopodobieństwo przy podróżowaniu z tak małym dzieckiem jest spore. Ale tak się złożyło, że akurat w żadnej podróży za ocean Anka nie ząbkowała tak tragicznie. Chyba. Przynajmniej nic takiego nie pamiętam :-) A nawet gdyby? Bądźmy szczerzy. Urlop z małym dzieckiem, to wolne od pracy, ale na pewno nie wakacje od życia. Może jest mniej prania i sprzątania, ale obowiązki rodzica są takie same. Wakacje z Anią traktuję jako codzienność pod innym adresem. Śpimy gdzie indziej, jemy co innego, rytm dnia jest inny, ale tak samo trzeba w nocy wstać, zmienić pieluchę, nakarmić, utulić, wysłuchać wrzasków, odwrócić uwagę, czasem pójść do lekarza albo posiedzieć dwie godziny w piaskownicy, choć za rogiem widok zapierający dech w piersiach. Gdyby Anka boleśnie ząbkowała w podróży, pewnie radzilibyśmy sobie tak samo, jak musielibyśmy sobie radzić w domu. Magicznych sposobów nie ma.
Jedyne, co polecam, to szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcecie wydawać 5.000/10.000/15.000 PLN (niepotrzebne skreślić) na wakacje, podczas których będziecie chodzić niewyspani, nieraz sfrustrowani, zmęczeni faktem, że nie posiedzicie spokojnie w tej romantycznej kawiarence przy molo.  Oczywiście wakacje z dzieckiem to nie tylko frustracja, wręcz przeciwne, frustracja jest tylko dodatkiem, ale istotnym, powtarzającym się niemal każdego dnia. Na początku często się wkurzałam, że dzień nie wygląda tak, jakbym chciała, że zamiast zwiedzać, musimy organizować drzemkę i że z tak wielu atrakcji nie możemy skorzystać. Ale bez dwóch zdań, gdyby ktoś cofnął czas, zrobiłabym dokładnie to samo :-) 


5. A co, jeśli dziecko będzie wrzeszczeć w samolocie?


Nie ukrywam, że miałam takie obawy. I nie miałam żadnego planu B. Zakładałam, że w najgorszym wypadku Anka będzie się darła całą drogę, a ja na przemian będę wariować i palić się ze wstydu. Na szczęście ani razu coś takiego nie miało miejsca, a podczas naszych podróży do Stanów odbyliśmy w sumie kilkanaście lotów. Chyba jeden raz Anka dłużej marudziła i nie mogła zasnąć, ale ostatecznie uderzyła się o stolik, zaniosła się płaczem i po kilku minutach zasnęła ze zmęczenia. Nie mówię, że macie stosować taką metodę, mówię tylko, że to "wybawiło nas" z opresji. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyliśmy, ale naprawdę większość długich lotów Anka właściwie przespała. Zdarzyło jej się nawet przespać lądowanie, kilka godzin czekania na lotnisku, kolejny start i obudzić się dopiero przy stacji docelowej. Nie mam pojęcia, z czego to wynika, na pewno nie mieliśmy na to żadnego bezpośredniego wpływu. Anka jest po prostu łatwym w obsłudze człowiekiem, a my dobrze czujemy się w roli rodziców. Wydaje mi się, że po prostu udzielił się jej nasz spokój.
Oczywiście mieliśmy też przy sobie kilka ulubionych zabawek, książeczki itd., ale to jasna sprawa. Zabawek-cud, które zajmą dziecko na długie godziny i uchronią przed marudzeniem i płaczem, niestety nie ma. Polecam więc opanowanie emocji, głęboki wdech i wiarę w to, że wszystko będzie dobrze. Pozytywne nastawienie może naprawdę zdziałać cuda :-)

Mam jeszcze w zanadrzu kilka praktycznych porad dotyczących tego, jak radzić sobie z jedzeniem, spaniem czy zmianą czasu u malucha. Chętnie też podzielę się naszymi doświadczeniami w podróżowaniu po Polsce. Dajcie proszę znać, czy takie wpisy Was interesują. Pozdrawiam ciepło! :-)






26.05.2015

Kwiaty na Dzień Mamy


Kwieciście się na blogu zrobiło. I mam nadzieję, że kwieciście jest w Waszych domach, szczególnie w taki dzień, jak dziś. Wszystkim Mamom życzę cudownych, rodzinnych chwil. I morza kwiatów oczywiście :-)
Ja, oprócz tego, że przez cały weekend walczyłam z gorączką u Anki, patrzyłam, jak moje piękne piwonie gubią płatki. Sypią się bezczelnie jedna po drugiej, nie zważając na to, że na kolejne bukiety przyjdzie mi znów cały rok czekać. Na stole, pod łysymi łodygami, układały się całe stożki pachnących płatków, a ja zastanawiałam się, co jeszcze można z nimi zrobić, jak je wykorzystać, zatrzymać choć na chwilę. 
Oto, co mi przyszło do głowy:
1. Zaprosić je do pokoju dziecięcego. To właściwie już sprawdzony patent w naszym domu. Na fali fascynacji baśnią o Calineczce Anka tworzyła dla swych maleńkich lalek i figurek kwieciste łóżeczka. Robiła z nich prześcieradła, poduszki i małe kołderki. Jednocześnie gotowała z nich zupę i parzyła herbatę. Czekam, kiedy wpadnie na to, by kąpać Elzę w kwiatach ;-) Na razie jednak podarowała część płatków dziadkom z przykazaniem, by sypać je na podłogę w jej piąte urodziny :-)





2. Schować w książce i zasuszyć. A potem stworzyć proste kompozycje zamknięte w ramkach. Moje jeszcze się porządnie nie wysuszyły, więc zdjęcia tylko poglądowe. Po sesji płatki wróciły na swoje miejsce, by spokojnie suszyć się dalej. 




3. Zamrozić. A potem zrobić ładne zdjęcia. Na koniec spałaszować ze smakiem. Oczywiście nie muszę pisać o tym, że w tym wypadku kwiaty muszą być jadalne i w miarę możliwości "eko". Uczciwie przyznaję, że lody widoczne na zdjęciach zrobiłam tylko i wyłącznie na użytek wpisu. Płatki kwiatów zalałam na szybko wodą z odrobiną syropu różanego. Ale z całą pewnością będę wracać do tego pomysłu i obiecuję, że gdy stworzę prawdziwie jadalną wersję, podzielę się przepisem :-)









Pomysłów może być sporo. Od dawna korci mnie, by zamrozić małe kwiaty i drobne owoce w kostkach lodu. Muszą wspaniale wyglądać latem w przezroczystych dzbankach.. Można też oczywiście włożyć je do płytkich naczyń czy kieliszków wypełnionych wodą, dodać tea lighty i romantyczna dekoracja gotowa. To samo da się zrobić z całymi główkami kwiatów, pod którymi łodygi już się ugięły. Położone na wodzie, w towarzystwie świec, odzyskują jeszcze na chwilę swój blask.
A Wy macie swoje sprawdzone sposoby na drugie życie kwiatów? Zastanawiam się, czy ktoś jeszcze prowadzi ręcznie robione zielniki? Pochwalcie się :-) Uściski!

23.05.2015

Wiejskie zielsko i metamorfoza, której nie było


O tej porze roku nie mam najmniejszych wątpliwości. Moje ukochane kwiaty to piwonie, a najmilszy trunek to kompot z rabarbaru. Nie ma potrzeby kombinować. Piwonie pachną obłędnie, a rabarbar z miodem i miętą smakuje niczym wakacje na wsi. No cóż, o tej porze roku budzi się we mnie Pelagia, znów marzę o drewnianej chacie i malwach pod płotem. I jak co roku wiem, że na razie to marzenie ściętej głowy. I że tak naprawdę wcale nie jestem gotowa na to, by zamieszkać na wsi. Ale pomarzyć wolno. Tym bardziej, że wakacje zbliżają się wielkimi krokami i będzie mi dane na chwilę zmienić się w wieśniaczkę. Hurra! :-)




Skoro na razie nie stawiam chaty z drewna i nie porzucam miasta, muszę jakoś spożytkować nadmiar energii. Przyszło mi do głowy, by pojeździć z gratami w kuchni. Jest ona dość sporych rozmiarów, a przestrzeń na środku właściwie niewykorzystana. Zabudowa i blaty robocze po jednej stronie, kanapa ze stołem po drugiej. Aż się prosiło, by wyjechać ze stołem na środek, kanapę wymienić na gustowną ławkę, a pod wytapetowaną ścianą ustawić retro mebelek. Gdy zmrok zapadł, a Mąż poszedł na wieczorną partyjkę squasha, wzięłam się do roboty. Rach ciach przestawiłam, co trzeba, i uznałam, że zmiana pozytywna. Z rana Anka podzieliła moją opinię, ale więcej zwolenników metamorfozy w naszym domu nie było. Bo kanapa jest fajna (faktycznie jest), bo tak jest więcej miejsca, bo lampę trzeba by było przesuwać.. A że mam jeszcze inne zmiany do wprowadzenia (czyt. przeforsowania ;-), to się nie upieram. Przecież nic na siłę. Zatem stół wrócił na swoje miejsce, kanapa też zostaje. Poniżej zdjęcia ze zmianą, której już nie ma. Ale co tam. Co się najeździłam, to moje ;-)


Kanapa miała wylecieć, a na jej miejscu widziałam już prl-owską witrynkę :-)


Ciekawa jestem, jak wygląda to u Was. Macie wolną rękę, negocjujecie, czy jakimś cudem zawsze prezentujecie wspólny front? :-) Pozdrawiam ciepło! 

19.05.2015

O matce i córce


Ten rok jest dla mnie wyjątkowy. Dzięki rzeczywistości pozbawionej etatu mam zdecydowanie więcej czasu na życie, doświadczanie i przeżywanie. Czwarte urodziny Ani były dla mnie niezwykłym wydarzeniem, i coś czuję, że tak samo mocno będę przeżywać zbliżający się Dzień Matki. Ostatnimi czasy czuję niezwykłą więź wiążącą mnie nie tylko z Anką, ale i z moją Mamą. I nie mówię tu o więzi emocjonalnej, która jest przecież naturalna i oczywista, ale o takiej biologicznej, wręcz organicznej, kiedy niemal na każdym kroku czuję, że w naszych żyłach płynie ta sama krew. Że Ania, to kawałek dawnej mnie, a dzisiejsza ja, to ułamek mojej Mamy sprzed lat. 
Wszystko zaczęło się w momencie, gdy zwolniłam obroty, a Anka weszła w okres, w którym ja zaczęłam zbierać swoje pierwsze wspomnienia. Znacie to? Patrzę na moją córkę, która tak samo jak ja w jej wieku próbuje zapuścić włosy, a ich długość mierzy poprzez sprawdzanie, czy sięgnie kosmykiem do ust. I doprawdy nie wiem, czy to jeszcze ja, czy już ona. Pamiętam, jak wczoraj, że robiłam dokładnie to samo. Patrzę na nią, jak zakłada moje buty, przebiera się w moje sukienki i chusty, delikatnie pudruje nosek. Krząta się po domu w moim stylu, nakrywa do stołu, upewnia się, że w wazonie są świeże kwiaty. Nie wiedzieć, jakim cudem, odróżnia kolor pistacjowy od miętowego i zaskakuje mnie rano stwierdzeniem, że ta różowa poduszka pasuje do koloru rabarbarowego. A na pytanie, jakie kwiaty mają stanąć na jej parapecie, mówi, że różowe pelargonie i fioletowe petunie. No i może jeszcze jakaś mała begonia.
Jakby tego było mało, pojechała mi niedawno na zielone przedszkole. Tak, Moje Drogie, przedszkolaki podbijają świat. Anka spędziła beze mnie 3 dni i 2 noce na wycieczce w Poroninie. Był basen, teatr, sala zabaw, wycieczka w dolinę i po zakup pamiątek, a nawet dyskoteka! Wszystko na koniec okraszone frytkami z McDonald'sa. Wróciła dumna i blada, sama ciągnęła walizkę, z której wyciągnęła oscypek dla rodziców i magnes na lodówkę. A w domu czekała na nią góra naleśników, którą smażyłam, gdy dłużyły mi się godziny do jej powrotu. I gdy tak stałam przy tej kuchence i przewracałam te naleśniki, czułam, że powoli scalam się z moją Mamą, która przez całe moje studia dzielnie lepiła dla mnie pierogi... niemal za każdym razem, gdy na weekend wracałam do domu. Tak to już jest, nasze role i marzenia przeplatają się przez wszystkie pokolenia. Każda z nas jest inna, mamy inny temperament, inne talenty, każda z nas jest na innym etapie życia. Ale łączą nas uśmiechy i ta magiczna więź, która może zaistnieć tylko na linii matki z córką. I ta wiedza, której Anka jeszcze nie posiadła, że lepiej zrozumiesz swoją mamę, gdy sama urodzisz dziecko :-)



Skoro zbliżam się tematycznie do Dnia Matki, pozwalam sobie wrzucić kilka kwiecistych kadrów. Tyska giełda zaliczona, petunie i pelargonie dla Anki dostarczone, sadzonki do ogrodu zakupione. Tym razem bez szału, pogodziłam się z tym, że polna łączka u nas nie wyrośnie, a dalie i tak zeżrą ślimaki. Postawiłam więc na klasyczne goździki, pelargonie i begonie. Nowością są w tym roku kolory doniczek. Poszły pod pędzel, dzięki czemu od razu wyglądają lepiej, a ja przy tej okazji pozbyłam się zalegających resztek farb. Pozdrawiam Was ciepło i życzę pogodnego majowego popołudnia! :-)






13.05.2015

Mieć mniej


Jak już wiecie, ostatnimi czasy dużo myślę o hamowaniu apetytu na szeroko rozumiane "więcej".  Zarówno w wymiarze emocjonalnym, jak i materialnym. Zbiega się to z kolejnymi zleceniami HS, kiedy to przygotowuję domy i mieszkania do sesji zdjęciowej i dni otwartych. I wielokrotnie słyszę od klientów, że tak przecież nikt nie mieszka. Bo kto ma rano czas układać te dwie poduszki ozdobne na łóżku? Kto składa narzutę lub koc na pół i przerzuca przez równo ułożoną pościel? Kto w łazience trzyma tylko ozdobny dozownik na mydło, dekoracyjne świece i ręczniki dobrane pod kolor? Kto ma niemal puste blaty w kuchni i pochowane zabawki w pokoju dziecięcym? Żeby nie zaogniać sytuacji, nie zawsze się przyznaję, że tak właśnie jest u mnie. Oczywiście nie zawsze, nie o każdej porze dnia i nocy, ale jednak panuje u mnie głównie ład i porządek. I tak było zarówno wtedy, gdy pracowałam na etacie, tak jest i teraz, gdy jestem wolna jak ptak. Tak było zanim zostałam mamą, i tak jest do dzisiaj. Nie piszę tego jednak po to, by Was irytować lub wpędzać w poczucie winy. Nie róbmy tutaj polowania na czarownice. Chcę tylko napisać, że tak się da i że wcale nie wymaga to wielkich nakładów czasowych. W czym rzecz? Ano w tym, by rzeczy mieć mało. Zwłaszcza tych znajdujących się na wierzchu. No i dobrze też nie mieć ich zbyt wielu poupychanych w szafach. Przecież te wszystkie rzeczy kosztują, a do tego zaprzątają nam myśli, utrudniają sprzątanie oraz poszukiwanie innych zagubionych przedmiotów. Myślicie, że urodziłam się z tą wiedzą? Co to, to nie. Wielu z nas wychowało się w domach, w których wszystko chowa się do szaf, piwnic i pawlaczy, bo jeszcze kiedyś się przyda. Pozostałość z poprzedniej epoki. 
Na widok ładnych bibelotów serce bije mi mocniej. Gdy widzę piękne aranżacje na blogach i Pintereście, mam ochotę odtwarzać je u siebie. Ale tylko przez chwilę. Bo, choć uważam, że czasem piękne ma pierwszeństwo nad praktycznym, to jednak trzeba słuchać głosu rozsądku. Trzeba zostawić sobie przestrzeń dla zwykłego życia. Trzeba pozwolić męskiemu pierwiastkowi czuć się w domu jak u siebie. Chcemy pięknych dekoracji? Niech to będzie mocny akcent na ścianie, fantazyjna lampa, kolorowy dywan, kwiat pod sufitem lub bajeczna zasłona. Niech kluczowe wyposażenie domu będzie piękne. Wtedy nie trzeba ustawiać dziesiątek dekoracji na stolikach, komódkach i szafeczkach. To wszystko oczywiście ładnie razem wygląda, ale moim zdaniem, w dłuższej perspektywie, męczy. Bo trzeba na to uważać, trzeba odkurzyć, a czasem trzeba spakować i przenieść do nowego domu. 
Nie ukrywam, że największy wpływ na moje podejście do dekoracji i generalnie gromadzenia przedmiotów w domu miał mój osobisty Pan Mąż. Nie wiem, czy można przykleić mu etykietę minimalisty, ale z całą pewnością jest on zwolennikiem wolnej przestrzeni i pustych powierzchni. Na wiele moich pomysłów się zgadza, ale blaty chce mieć puste. Chce bez problemu i bez obaw otwierać wszystkie drzwiczki, szafki i szuflady. I ja, jakiś czas temu, zaczęłam to doceniać i rozumieć. I myślę nawet o całym cyklu postów, jak i po co ograniczać ilość przedmiotów i dekoracji w domu. A jak jest u Was? Gromadzicie i ustawiacie, czy wolicie wolną przestrzeń? Pozdrawiam ciepło i niecierpliwie czekam na Wasze komentarze :-)

10.05.2015

Chcieć mniej


Z dnia na dzień coraz bardziej przekonuję się o tym, że nie sztuką jest nieustanne podnoszenie sobie poprzeczki, wydłużanie listy marzeń czy celów, skreślanie punktów z listy i dopisywanie nowych. Teoretycznie żyjemy w czasach i w rzeczywistości, w których nie ma rzeczy niemożliwych. Sky is the limit. Można paść na twarz, próbując dogonić swoje marzenia lub sąsiada z góry. Krew nas zaleje, nie starczy tchu, nerwy wysiądą, gdy zbyt dosłownie potraktujemy słowa, by żyć pełnią życia. Nie mówię, że mamy pozbyć się marzeń i gnić na kanapie, ale wydaje mi się, że jestem dość świadomym człowiekiem, a mimo to dość często łapię się na tzw. niedosycie. Często wydaje mi się, że tylko poziom wyżej będę szczęśliwa, że łono natury lepiej by smakowało, gdybym miała swój domek na wsi, że wolny wieczór byłby milszy, gdyby był dłuższy, a spacer bardziej udany, gdyby słońce mocniej świeciło. Celowo przejaskrawiam, ale wiecie, o czym mówię? A gdyby tak wypisać się z tego chcenia bardziej? Zacznijmy chociaż od moich zawodowych poczynań.. gdy mówię, że zrezygnowałam z etatu tylko po to, by przekuć pasję w zawód i mieć więcej czasu dla rodziny, niektórzy ludzie patrzą na mnie zdumieni. Oczywiście rozumiem, że jestem w uprzywilejowanej pozycji, bo nie każdy może sobie na to pozwolić, ale na tę pozycję sami ze Ślubnym sobie zapracowaliśmy. Mam pełną świadomość, że będąc na swoim, nigdy nie dogonię dawnych korporacyjnych zarobków i nie będę podejmować decyzji o międzynarodowym zasięgu, ale też nie taki był cel moich życiowych rewolucji. Dlaczego moją wartość miałaby określać pensja i stanowisko? A uwierzcie mi, że nieraz muszę tłumaczyć zdziwionym, że wystarcza mi taka "mało ważna" praca. Że cieszę się, że nie mam już spotkań na wysokim szczeblu, że mogę chodzić do pracy w kolorowych spódnicach i czerwonych paznokciach. Że z klientami rozmawiam o doniczkach, dzieciach i przepisie na szarlotkę. Tak właśnie miało być.
By więcej nie trwonić czasu i pieniędzy, staram się lepiej i mocniej wykorzystywać to, co już mam. Co zostało mi dane. Nie chcę ciągle gonić króliczka. Staram się już nie robić listy filmów do obejrzenia, bo wiem, że i tak na wszystkie nie starczy mi czasu. Mam silną świadomość tego, że jestem tu tylko na chwilę i bardzo, ale to bardzo nie chciałabym się na końcu swojej ziemskiej przygody obudzić z przekonaniem, że przegapiłam swoje życie, czekając na nie wiadomo co. Fajnie jest mieć marzenia, planować zmiany, czekać na niespodzianki losu, ale jeszcze lepiej jest to robić z poczuciem, że dzisiaj, że tu i teraz jest najważniejsze. Nie jest to łatwe, nie stałam się minimalistką ani w duchowym, ani w materialnym wymiarze. Wciąż sporo mnie kosztuje hamowanie apetytu, nie wybieganie zbyt daleko w przyszłość, nie szukanie dziury w całym. Mogłabym się zamęczać myślami, że wciąż nie jestem samodzielna finansowo, że pod koniec lata minie rok, odkąd pożegnałam się z poważną pracą, a tu wciąż brak spektakularnych efektów. Jest tyle miejsc, których nie zobaczę, tyle projektów DIY, na które braknie czasu lub umiejętności, tyle opcji, z których nie skorzystam, bo akurat maluję kredą po chodniku lub robię welon ze starej firanki. Zawodowo sporo jeszcze chcę osiągnąć, chcę zdobyć większy zasięg i mieć klientów, którzy pragną pracować akurat ze mną. Chcę być niezależna finansowo. To są realne i ważne dla mnie cele, wiem, że w dłuższej perspektywie, bez ich realizacji, utracę swój spokój. Moja poprzeczka zawisła dokładnie w połowie drogi między byciem leniem patentowanym a człowiekiem o przerośniętych ambicjach i wiecznie niezaspokojonym apetycie. I dobrze mi z tym :-)

A co w moim wnętrzarskim świecie? Wciąż przyświeca mi idea, by osiągać jak najlepszy efekt przy jak najmniejszym budżecie. I tak na przykład bezkosztowo zamieniłam zwykłe doniczki na kolorowe puszki po herbacie - Ślubny poszedł w miasto, zagadał z Panią Kelnerką, i przyniósł zdobycz do domu. Były oczywiście bytomskie starocie, na których zdobyłam kolejnych kilka deserowych talerzy.  Po dwóch latach zbierania mogę wreszcie powiedzieć, że mam komplet. Kilkanaście talerzyków, z których każdy ma swoją historię. I żadnego nie da się kupić w sklepie. Zdobyłam też baniak na wino w pięknym zielonym kolorze. Jest ozdobą samą w sobie.




Namiętnie znoszę do domu gałązki bzu. Na szczęście nie muszę zrywać ich po ciemku na osiedlu, bo kilka krzaków rośnie w ogródku przed naszą kamienicą. Niedługo wybieramy się na tyską giełdę po sadzonki, może odważę się i pokażę Wam potem mój kawałek ogrodu? Niby nic specjalnego, za furtką ruchliwa ulica, za płotem już wieżowiec, ale zawsze to kawałek ziemi. Postanowiłam, że w tym sezonie poświęcę mu trochę więcej uwagi. 



Jest jeszcze jedna nowość. Anka dorobiła się  dywanu, dzięki któremu rano nie staje bosą stopą na deskach i nie siedzi na gołej podłodze, gdy bawi się domkiem dla lalek. Kupiłam go w nowo otwartym sklepie w Gliwicach "English Home". To turecka marka, która tworzy produkty stylizowane na angielskie. Z racji otwarcia mieli wszystkie produkty przecenione o 50%, więc zapłaciłam bardzo rozsądną cenę. I ten dywan jest pięknym zaprzeczeniem mojego odwrotu od pasteli ;-) 



I na prośbę jednej z Czytelniczek pokazuję z bliska moje kuchenne plakaty. Można zaprojektować je za darmo na tej stronie i wydrukować na domowej drukarce. Pozdrawiam słonecznie! :-) 

1.05.2015

Moje Bieszczady


Zwiedzanie świata to fantastyczna sprawa. Uwielbiam nastrój przed podróżą, atmosferę na lotniskach, śniadania w motelach i noclegi u couchsurferów. Moja radość sięga zenitu, gdy znów mogę się pakować i jechać w świat. Ale prawda jest też taka, że intensywne zwiedzanie i odkrywanie jest tak naprawdę męczące. Dostarcza wielu niezapomnianych wrażeń, uczy, otwiera na nowe, pozwala psychicznie wypocząć, ale nie zastąpi wczasów w Bieszczadach czy innych Borach. Mój organizm odpoczywa z dala od wrażeń, tłumów, źródeł oczywistej rozrywki. Regeneracja następuje poprzez brak zasięgu, zegarka i pospolitą nudę. I właśnie taki fantastyczny wypad za mną. Kilka dni w sprawdzonej bieszczadzkiej chacie, w niezawodnym towarzystwie, z dala od ludzi, jeszcze przed sezonem, ze słońcem rzucającym już ciepłe promienie na twarz. Były leniwe śniadania, niespieszne spacery, zrywanie pierwszych kwiatów na łące. Ogniska, seanse filmowe (rzutnik i prześcieradło jak zwykle niezawodne) i gapienie się w księżyc. Milion myśli, inspirujące rozmowy, cisza. Uśmiechnięta Anka, zmęczona Anka, trochę rodzicielskiego wysiłku, relaks. No i ta przyroda, ta przestrzeń, te przygarbione chaty! 
Zdecydowanie musiałam dorosnąć do takiej formy wypoczynku. Na pewno pomogło mi w tym towarzystwo Anki i kilka lat stresu w pracy. Duża dawka wrażeń jest zawsze w cenie, ale brak wrażeń - to dopiero atrakcja :-) Bieszczady zaoferowały mi reset w każdym wydaniu. Nawet kolorystyczny - co widać na załączonych obrazkach. 











A Wy jaką formę wypoczynku lubicie najbardziej? Ciągnie Was w wielki świat czy wolicie swojską dziurę zabitą dechami? Ściskam Was i pięknego majowego weekendu życzę :-)