Mam bardzo zdolnego tatę. I lubię sobie myśleć, że Matka Natura skubnęła mu trochę tego talentu i dała mi w prezencie. Trzeba go tylko poszukać, ponudzić się trochę, wsłuchać w siebie..
Gdy byłam mała, tata realizował jeden projekt DIY za drugim. Mógłby o tym książkę napisać. Sam zrobić do niej ilustracje i pięknie wykaligrafować spis treści. Sam opracowałby oprawę artystyczną oraz menu na wieczór autorski. Z sukienki po babci lub z lumpeksu uszyłby mi szykowną kreację, do której sam najpierw zrobiłby wykrój. W międzyczasie mógłby przyodziać sfatygowaną kanapę w nową tapicerkę. Namalować obraz. Zrobić parasol z bibuły. Zbudować pawlacz, wytapetować pokój, uszyć zasłony, ostrzyc kudłatego yorka.
Gdzie on się tego wszystkiego nauczył, skąd wziął pomysły? Przecież nie z Pinterestu, blogów i zagranicznych magazynów. Mając o wiele mniej materiałów, środków i inspiracji, był w stanie powołać do życia więcej, niż ja wystawiająca się codziennie na działanie milionów bodźców. Mogę sobie kupić piękne tkaniny na e-bay'u, zobaczyć, jak mieszka pewna projektantka z Australii lub fotograf w Anglii, znaleźć miliard pomysłów na aranżację przyjęcia czy zwykły kocyk. I zamiast wziąć pędzel, bibułę czy szydełko do ręki, wpuszczam do swojej głowy stado myśli i wariuję od ich nadmiaru. Zanim się zdecyduję, przygotuję, zorganizuję materiały i produkty (bo przecież nie zrobię nic byle jak, skoro może być w wersji pinterest de lux), nastrój mija, okazja mija, a ja zostaję z huraganem w głowie, artystycznym niewyżyciem i niesmakiem, że znów dałam się wrobić. Basta! Finito! Chciałabym wrócić do prostoty, zajrzeć wgłąb siebie i zastanowić się, jakie talenty i potencjał we mnie drzemią. Mam nadzieję, że za jakiś czas wrócę do Was z czymś ciekawym, a na razie prezentuję dzieło wcale nie mojego autorstwa. Klasykę gatunku, która wyszła spod rąk Pana Męża.